Tytuł: "Oderwani"
Para: Leomas (León & Tomas), Diecesca (Diego & Francesca)
Gatunek: Dramat, romans, komedia
Przedział wiekowy: M
Dla Moniki, jako mocno spóźniony prezent urodzinowy.
Biały ślad na firmamencie jak słona ścieżka, wyrzeźbiona przez łzę w policzku.
Winda. Czterdziesty siódmy raz.
- Jeszcze sekunda i zadzwoniłbym po policję.
Gdy się denerwuje, na policzki wypełzają mu czerwone plamy. W oczach lśni złość. Niepokój. Troska. I jeszcze z milion innych uczuć, przemieszanych warstwami w nieodgadniony błękit kryształowych tęczówek.
- Trochę mi się zeszło, no i... - nieporadnie tłumaczy, zdejmując kurtkę i zahaczając ją za kaptur o drewniany kołeczek w korytarzu. Zegar w salonie wybija godzinę - zawsze oboje marzyli o bijącym zegarze. Tomas znacząco liczy na palcach uderzenia. Dwanaście.
- Praca jest ważniejsza ode mnie? - pyta, gdy ostatni dźwięk rozpływa się w ciszy mieszkania, a następny dzień rozpoczyna swoje pierwsze sekundy.
- Jezu, przecież wiesz, że nie. - Przeczesuje nerwowo włosy, ciemne od wilgoci mgły, która na nich osiadła podczas spaceru z biura do domu. Cofa mokre palce i wsuwa je do kieszeni dżinsów. - NIC nie jest ważniejsze.
- Jasne. - Odwraca się, mnąc w dłoniach ściereczkę w czerwono-zieloną kratkę. - Oczywiście.
- Tomuś, przecież wiesz - powtarza, w dwóch krokach znajdując się obok niego. - Wiesz, że to wszystko dla nas.
- Zabłocisz mi podłogę - utyskuje, ale chyba już się uśmiecha. Nie cofa się przed dotykiem, stoi bez ruchu i pozwala objąć się od tyłu. Drży dopiero, gdy usta Leóna dotykają jego karku.
- Zimno, cholera. - Obraca się i zarzuca mu ręce na szyję.
- Nieprawda - zaprzecza od razu, a potem wpija się w ciepłe wnętrze jego ust, nie zważając na jęk protestu.
Nie chce czekać. Nie lubi.
- Pierniki? - pyta, odrywając się na sekundę.
- Czemu? - Nie przestawaj, proszą oczy, mimo wszystko.
- Czuję cynamon - śmieje się, a potem jeszcze przez pięć minut upewnia się co do słodkiego, korzennego smaku na jego języku. - Zdecydowanie cynamon.
- Anyż. Goździki. Gałka muszkatołowa.
- Też. - Puszcza jego ramiona i wspinając się na palce zagląda do kuchni. - To ty jesteś geniuszem kulinarnym, nie ja.
- Ty bądź geniuszem od wycierania podłogi - odpowiada takim samym tonem.
- Racja. Zdecydowanie wolę na czystej podłodze.
- Czy ty masz w głowie tylko jedno? - Tomas podaje mu mopa takim gestem, jakby to było berło.
- Nie. - Zaciska palce na drewnianym kiju. - Czasem myślę też o jedzeniu.
- Z naciskiem na "czasem".
**
Ciemny motyl nocy siada na oknie, przyciągnięty światłem jednej, jedynej lampki. Żarówka pod zielonym abażurem mruga niepewnie, nieśmiało.
W powietrzu pachnie miętą, tak silnie. Jej poduszka ma zapach szamponu, tak jak i ciemne, świeżo umyte włosy, które on od niechcenia rozczesuje palcami. Zawija długi kosmyk dookoła dłoni, podczas gdy Francesca kręci się mu na kolanach, szuka wygodniejszej pozycji. W końcu opiera głowę na jego ramieniu, a opuszkami rysuje mu jakieś nieokreślone kształty na brzuchu. Krótkie, obcięte paznokcie nie zostawiają śladów, dotyk jest leciuteńki, prawie nieodczuwalny, a jednak pełen czułości.
Mokre włosy. Dwudziesty pierwszy, zaledwie.
"Zawsze myślałam, że spadające gwiazdy brzmią jak tłuczone szkło..."
~Kathrin Schrocke - "Freak City"~
________________________________________________________________________________
Syk spalającej się materii, gdy gwiazda zakreśla ostatni łuk.
~Kathrin Schrocke - "Freak City"~
Nie, to wyobraźnia.
Gwiazdy przecież nie pozostawiają śladów.
Bezkres ani drgnie. Zalewa śpiące dachy rozmytą czernią, tu i ówdzie przyszarzałą od obłoków, a po lewej, nad ich krawędzią, rozjarzoną przez księżyc, który drga i lśni jak kropla rosy na rozległej pajęczynie nieba. Szpileczki gwiazd jaśnieją w srebrnych skupiskach, tonących w wieczornej mgle. Noc jest jeszcze młoda, światło księżyca czerwone jak krew, a oni - trzęsący się odrobinę z zimna mimo bliskości własnych ciał. Też młodzi. Piękni, zupełnie jak ta noc. I chyba zakochani.
I znów błysk sunie po granacie. Zadziera głowę, a spadająca gwiazda szkli się bielą w jej zielonych oczach.
- Pomyśl życzenie.
- Już.
- Myślisz, że się spełni? - Ciepły oddech wypełnia jej ucho jak najpiękniejsza pieszczota.
- Już się spełniło. - Szuka jego ręki, upewnia się, że nadal jej palce przeplatają się z jego w idealnie dopasowaną jedność i zatrzymują ciepło we wnętrzu. Czuje usta, przesuwające się po płatku ucha, delikatnie, i znów przechodzi ją dreszcz. - Spełnia - uściśla po chwili, odwracając się do niego. Dłoń w dłoni, spojrzenia napierają na siebie w niemej walce. A potem gasną, bo przecież najlepsze obrazy wyłaniają się po zamknięciu oczu. Teraz walczą już usta, walczą dłonie - sunące nieomylnie po trochę ciepła i szybko je znajdujące pod warstwami materiału.
Wbija palce w jej plecy, wolno wędrując wzdłuż kręgosłupa, ze skupieniem, jakby chciał policzyć wszystkie kręgi. Odsłoniętą skórę na lędźwiach muska zimny wiatr, a ona wzdryga się i przerywa przepływ prądu.
Wbija palce w jej plecy, wolno wędrując wzdłuż kręgosłupa, ze skupieniem, jakby chciał policzyć wszystkie kręgi. Odsłoniętą skórę na lędźwiach muska zimny wiatr, a ona wzdryga się i przerywa przepływ prądu.
- Nie tutaj - dyszy w jego usta.
Jego dłonie niechętnie uwalniają się spod jej swetra. Wsuwają się w czarne włosy, pociągają bezboleśnie.
- To gdzie? - pyta, obiegając jej twarz uważnym spojrzeniem. Bardzo uważnym, jakby w myślach rysował siatkę linii wzdłuż jej policzków i określał współrzędne geograficzne każdego piega, pieprzyka, dołeczka.
- Choćby w windzie, ale nie tutaj - mruczy z ustami przy jego szyi. Jej włosy pachną miętą, słodko i delikatnie. Zaciąga się tym zapachem, rozważając propozycję.
- W windzie zawsze - odpowiada ironicznie, a może nie do końca?, zgodnie z jej oczekiwaniami. Zaciska mocniej palce na małej, zziębniętej dłoni.
- To chodź. - Ciągnie go łagodnie, ale po jej pociemniałych oczach poznaje, że ona też nie chce czekać. Ani sekundy.
**
- Jeszcze sekunda i zadzwoniłbym po policję.
Gdy się denerwuje, na policzki wypełzają mu czerwone plamy. W oczach lśni złość. Niepokój. Troska. I jeszcze z milion innych uczuć, przemieszanych warstwami w nieodgadniony błękit kryształowych tęczówek.
- Trochę mi się zeszło, no i... - nieporadnie tłumaczy, zdejmując kurtkę i zahaczając ją za kaptur o drewniany kołeczek w korytarzu. Zegar w salonie wybija godzinę - zawsze oboje marzyli o bijącym zegarze. Tomas znacząco liczy na palcach uderzenia. Dwanaście.
- Praca jest ważniejsza ode mnie? - pyta, gdy ostatni dźwięk rozpływa się w ciszy mieszkania, a następny dzień rozpoczyna swoje pierwsze sekundy.
- Jezu, przecież wiesz, że nie. - Przeczesuje nerwowo włosy, ciemne od wilgoci mgły, która na nich osiadła podczas spaceru z biura do domu. Cofa mokre palce i wsuwa je do kieszeni dżinsów. - NIC nie jest ważniejsze.
- Jasne. - Odwraca się, mnąc w dłoniach ściereczkę w czerwono-zieloną kratkę. - Oczywiście.
- Tomuś, przecież wiesz - powtarza, w dwóch krokach znajdując się obok niego. - Wiesz, że to wszystko dla nas.
- Zabłocisz mi podłogę - utyskuje, ale chyba już się uśmiecha. Nie cofa się przed dotykiem, stoi bez ruchu i pozwala objąć się od tyłu. Drży dopiero, gdy usta Leóna dotykają jego karku.
- Zimno, cholera. - Obraca się i zarzuca mu ręce na szyję.
- Nieprawda - zaprzecza od razu, a potem wpija się w ciepłe wnętrze jego ust, nie zważając na jęk protestu.
Nie chce czekać. Nie lubi.
- Pierniki? - pyta, odrywając się na sekundę.
- Czemu? - Nie przestawaj, proszą oczy, mimo wszystko.
- Czuję cynamon - śmieje się, a potem jeszcze przez pięć minut upewnia się co do słodkiego, korzennego smaku na jego języku. - Zdecydowanie cynamon.
- Anyż. Goździki. Gałka muszkatołowa.
- Też. - Puszcza jego ramiona i wspinając się na palce zagląda do kuchni. - To ty jesteś geniuszem kulinarnym, nie ja.
- Ty bądź geniuszem od wycierania podłogi - odpowiada takim samym tonem.
- Racja. Zdecydowanie wolę na czystej podłodze.
- Czy ty masz w głowie tylko jedno? - Tomas podaje mu mopa takim gestem, jakby to było berło.
- Nie. - Zaciska palce na drewnianym kiju. - Czasem myślę też o jedzeniu.
- Z naciskiem na "czasem".
**
Ciemny motyl nocy siada na oknie, przyciągnięty światłem jednej, jedynej lampki. Żarówka pod zielonym abażurem mruga niepewnie, nieśmiało.
W powietrzu pachnie miętą, tak silnie. Jej poduszka ma zapach szamponu, tak jak i ciemne, świeżo umyte włosy, które on od niechcenia rozczesuje palcami. Zawija długi kosmyk dookoła dłoni, podczas gdy Francesca kręci się mu na kolanach, szuka wygodniejszej pozycji. W końcu opiera głowę na jego ramieniu, a opuszkami rysuje mu jakieś nieokreślone kształty na brzuchu. Krótkie, obcięte paznokcie nie zostawiają śladów, dotyk jest leciuteńki, prawie nieodczuwalny, a jednak pełen czułości.
- Grasz na gitarze? - pyta mimochodem, łapiąc śliczną dłoń w połowie ruchu i przyglądając się jej.
- Tak.
- Ja też. - Puszcza jej nadgarstek i pozwala szczupłym palcom znowu błądzić między jego żebrami, po mięśniach, coraz niżej, aż do linii włosów. Nie rozmawiają więcej, bo po co im słowa?
Przyjemny dreszcz przechodzi go po raz kolejny, trzeci, gdy dłonie zapędzają się trochę za daleko. Podejmują od nowa grę, a on pozwala im na to. Minuty, sekundy lecą jakoś dziwnie. Puls przyspiesza, oddech przyspiesza.
- Zwariuję przez ciebie - wyrywa mu się gardłowy jęk. Potem delikatnie odsuwa jej ręce, zdejmuje ją z siebie i klęka u jej stóp.
Spogląda z góry na jego nieodgadnione oczy i uśmiecha się leciutko.
Przyjemny dreszcz przechodzi go po raz kolejny, trzeci, gdy dłonie zapędzają się trochę za daleko. Podejmują od nowa grę, a on pozwala im na to. Minuty, sekundy lecą jakoś dziwnie. Puls przyspiesza, oddech przyspiesza.
- Zwariuję przez ciebie - wyrywa mu się gardłowy jęk. Potem delikatnie odsuwa jej ręce, zdejmuje ją z siebie i klęka u jej stóp.
Spogląda z góry na jego nieodgadnione oczy i uśmiecha się leciutko.
Wydaje się taki szorstki, a jednak potrafi adorować każdy skrawek jej skóry z takim zaangażowaniem, że jej ciało się rozpływa, poddaje mu w pełni, gdy pieści podbicie stopy, całuje każdy palec, każdą żyłkę. Przesuwa językiem po krągłości łydki, po zgięciu kolana, po wnętrzu uda.
Wyrywa jej się westchnienie, gdy mija, przeskakuje od razu na brzuch i, drażniąc go lekko zarostem, krąży dookoła pępka. Gorąco jego warg, języka, oddechu - wypala ślady, tak namacalnie.
Biały szlafrok opada obok łóżka jak przestraszony łabędź.
I już, już nie czeka, gwałtownie i bez uprzedzenia - wydziera jej z ust głośny krzyk. Jeden, drugi, pobielałe palce zaciskają się kurczowo na prześcieradle. Odchyla głowę, po poduszce rozsypują się mokre włosy, a rozkoszny grymas białych zębów jest równie oślepiający jak dwie godziny temu, na podłodze w salonie. Jak godzinę temu, w wannie pełnej miętowej piany.
W łabędzim śpiewie tej nocy odrywają się od rzeczywistości.
- Cholernie lubię tak z tobą leżeć - mruczy sennie nad jej uchem. Ich ciała tak gładko się dopełniają. Jej plecy idealnie przylegają do jego klatki piersiowej, miękko wtulone w nią i wygięte w łuk zgodny z liniami jego ciała. Jeden wilgotny kosmyk lepi mu się do twarzy, inny łaskocze w nos. - Naprawdę cholernie.
- Mmm... - mamrocze niewyraźnie.
**
- Pojedźmy nad morze. Na jeden dzień. - Patrzy w sufit, jakby przez warstwę jasnego tynku, łuszczącego się w samym rogu, widział już ten obraz: zielonkawe fale, pomarszczone przez wiatr, wyzłocone słońcem, skłębione pianą i kołyszące się miarowo, zostawiając ciemne ślady na płowym, prawie białym piasku. I oni, idący brzegiem, podczas gdy woda omywa ich stopy, a sól szybko zasycha wokół kostek iskrzącym się osadem.
- Pojedźmy nad morze. Na jeden dzień. - Patrzy w sufit, jakby przez warstwę jasnego tynku, łuszczącego się w samym rogu, widział już ten obraz: zielonkawe fale, pomarszczone przez wiatr, wyzłocone słońcem, skłębione pianą i kołyszące się miarowo, zostawiając ciemne ślady na płowym, prawie białym piasku. I oni, idący brzegiem, podczas gdy woda omywa ich stopy, a sól szybko zasycha wokół kostek iskrzącym się osadem.
Ale León wzdycha i cała wizja pryska. Na suficie jest już tylko mucha, która jakimś cudem utrzymuje się do góry nogami.
- Wiesz, że nie mogę - przekreśla słowami tę myśl, nim zdąży do końca uformować się w jego głowie. - Mam w pracy teraz taki okres, że...
- Przecież ty ciągle masz taki okres! - warczy Tomas, przyciągając do siebie kołdrę. - Pieprzony pracoholik. Najlepiej tam sobie zamieszkaj w tym biurze, bo i tak masz mnie w dupie. Tereska będzie ci gotować, może umie robić coś więcej poza kawą i lodami.
- Kotku...
- Skończ kotkować, to już na mnie nie działa.
- Pojechałbym z tobą, przecież wiesz - szepcze w stronę sufitu. - Ale no...
- Ale co? No powiedz. - Odwraca się znów w jego stronę i patrzy wyzywająco. - Jaką znowu wymówkę wymyślisz, żeby mnie spławić? Projekt na wczoraj? A może ta twoja sekretarka znowu złamała nogę i trzeba pilnie zawieźć ją...
- Jutro.
- ... do szpitala. Co jutro? Mógłbyś mówić pełnymi zdaniami, jak ze mną rozmawiasz? Drażnią mnie te twoje pomruki.
- Jutro jedziemy.
- O proszę, już mamy orzeczenie - chwali zgryźliwie z rozpędu, a potem milknie. - Dokąd?
- Dokąd chcesz, malkontencie. - León uśmiecha się w półmroku.
- Jesteś taki seksowny, kiedy używasz tych trudnych słów. - Oczy mu rozbłyskują. - A kiedy zrobimy remont kuchni?
- Boże! Nie wymagaj za wiele naraz - wzdycha, a potem przyciąga go do siebie i gładzi jego szczupłe, jeszcze nieco spięte plecy. - Kiedy indziej. Jutro idziemy na żywioł i nie robimy nic.
- A twoja cholerna praca? - Przesuwa szorstkim podbródkiem po jego ramieniu, wtula głowę w zagłębienie obojczyka.
- Nie ucieknie.
- Jak miło - mruczy jeszcze kpiąco, ale jego mięśnie się wyraźnie rozluźniają. Już po chwili oddycha miarowo, nieco chrapliwie, spokojnie.
Bo tej nocy odrywają się od wszystkich zmartwień.
_________________________________________________________________________________
- Gdybym był bogaczem, na-na-na-na, na-na-na-na, na-na, na-na, naaa...
- Bez pracy byś umarł zaraz sam, widzisz, jak cię dobrze znam... - kończy Tomas na tę samą melodię. - Nie gadajmy dziś o pieniądzach. Ani o niczym materialnym.
- Czyli komplementowanie twoich nowych trampek też odpada. Ech. - Zwiesza głowę, przekręcając gaz pod czajnikiem. - Porozmawiajmy... o... nie wiem, o inflacji.
- León, nienawidzę ekonomii. - Kręci głową. - Poza tym to się do pieniędzy wlicza, nie umiesz się bawić w tę grę. - Przygląda się podejrzliwie kanapce, którą ten mu przed chwilą wręczył. - Co to jest?
- Chleb.
- A w środku? - Zagląda ostrożnie, jakby spodziewał się pułapki na myszy.
- Majonez. I parówki w plasterkach.
- Czyli wszystko. Zmielony papier toaletowy. I świnia razem z korytem. Kręgosłupy, uszy, to wszystko zawiera się w mięsie oddzielonym mechanicznie - komentuje jak zwykle. Technik żywienia.
- Ale ja je zrobiłem! - León dumnie podsuwa mu kubek kawy.
- Parówki?
- Kanapki. Nie grymaś, to z sercem.
- A tak, serca jakieś też się tam znajdą. Pewnie kurczęce. Z kawałkami aorty i zakrzepłą krwią w środku.
- Przecież ty ciągle masz taki okres! - warczy Tomas, przyciągając do siebie kołdrę. - Pieprzony pracoholik. Najlepiej tam sobie zamieszkaj w tym biurze, bo i tak masz mnie w dupie. Tereska będzie ci gotować, może umie robić coś więcej poza kawą i lodami.
- Kotku...
- Skończ kotkować, to już na mnie nie działa.
- Pojechałbym z tobą, przecież wiesz - szepcze w stronę sufitu. - Ale no...
- Ale co? No powiedz. - Odwraca się znów w jego stronę i patrzy wyzywająco. - Jaką znowu wymówkę wymyślisz, żeby mnie spławić? Projekt na wczoraj? A może ta twoja sekretarka znowu złamała nogę i trzeba pilnie zawieźć ją...
- Jutro.
- ... do szpitala. Co jutro? Mógłbyś mówić pełnymi zdaniami, jak ze mną rozmawiasz? Drażnią mnie te twoje pomruki.
- Jutro jedziemy.
- O proszę, już mamy orzeczenie - chwali zgryźliwie z rozpędu, a potem milknie. - Dokąd?
- Dokąd chcesz, malkontencie. - León uśmiecha się w półmroku.
- Jesteś taki seksowny, kiedy używasz tych trudnych słów. - Oczy mu rozbłyskują. - A kiedy zrobimy remont kuchni?
- Boże! Nie wymagaj za wiele naraz - wzdycha, a potem przyciąga go do siebie i gładzi jego szczupłe, jeszcze nieco spięte plecy. - Kiedy indziej. Jutro idziemy na żywioł i nie robimy nic.
- A twoja cholerna praca? - Przesuwa szorstkim podbródkiem po jego ramieniu, wtula głowę w zagłębienie obojczyka.
- Nie ucieknie.
- Jak miło - mruczy jeszcze kpiąco, ale jego mięśnie się wyraźnie rozluźniają. Już po chwili oddycha miarowo, nieco chrapliwie, spokojnie.
Bo tej nocy odrywają się od wszystkich zmartwień.
"Żeby przed oczami zrobiło mi się ciemno, nie trzeba mi nigdy dużo. Jedna kropla wystarczy mi zawsze. Tak to już jest. Kto widzi za dużo, ślepnie raz po raz."
~Edward Stachura - "Cała jaskrawość"~
- Gdybym był bogaczem, na-na-na-na, na-na-na-na, na-na, na-na, naaa...
- Bez pracy byś umarł zaraz sam, widzisz, jak cię dobrze znam... - kończy Tomas na tę samą melodię. - Nie gadajmy dziś o pieniądzach. Ani o niczym materialnym.
- Czyli komplementowanie twoich nowych trampek też odpada. Ech. - Zwiesza głowę, przekręcając gaz pod czajnikiem. - Porozmawiajmy... o... nie wiem, o inflacji.
- León, nienawidzę ekonomii. - Kręci głową. - Poza tym to się do pieniędzy wlicza, nie umiesz się bawić w tę grę. - Przygląda się podejrzliwie kanapce, którą ten mu przed chwilą wręczył. - Co to jest?
- Chleb.
- A w środku? - Zagląda ostrożnie, jakby spodziewał się pułapki na myszy.
- Majonez. I parówki w plasterkach.
- Czyli wszystko. Zmielony papier toaletowy. I świnia razem z korytem. Kręgosłupy, uszy, to wszystko zawiera się w mięsie oddzielonym mechanicznie - komentuje jak zwykle. Technik żywienia.
- Ale ja je zrobiłem! - León dumnie podsuwa mu kubek kawy.
- Parówki?
- Kanapki. Nie grymaś, to z sercem.
- A tak, serca jakieś też się tam znajdą. Pewnie kurczęce. Z kawałkami aorty i zakrzepłą krwią w środku.
- Litości, ja jem - bełkocze, sięgając po swój kubek i biorąc potężny łyk. - Ach. Spakowałeś krem do opalania?
- Wszystko spakowałem. Twoje tabletki też.
- Jakie tabletki? - baranieje z kanapką w uniesionej ręce. - Nie używam żadnych tabletek.
- To może czas zacząć - rzuca w powietrze aluzję, krzywiąc się tylko nieznacznie po skosztowaniu czarnej lury.
- Ha, ha. Zażalenia będzie mi tu składał - prycha, ale też się śmieje.
- Tak w sumie to miałem na myśli witaminy, włosy zaczynają ci wypadać. Nie, żebyś nie był pociągający z zakolami, ale...
- Ja ci dam zakola, złośliwcze.
- Dobra. Na drugi raz ty nas spakujesz, a ja będę gotował - decyduje Tomas, wstając od stołu. - To było obrzydliwe.
- Jeśli myślisz, że po takiej odzywce będę ci smarował plecy olejkiem, to...
-...mam rację, bo w życiu nie odmówisz sobie tej przyjemności - kończy spokojnie.
- Kretyn. - León demonstracyjnie trzaska wszystkim, co podejdzie mu pod rękę. Łyżkami, kubkami, drzwiczkami zmywarki.
- Przyhamuj. - Tomas otwiera ją z powrotem. - Tam są fusy.
- Ech. - Poprawia podkoszulek, obserwując ponuro, jak jego partner płucze kubki i ustawia je z powrotem. - Do wszystkiego się przyczepisz.
- Ktoś musi.
***
Jej mieszkanie jest ładne, nieduże. Sporo tu doniczek, przeważnie białych i wypełnionych zielonymi listkami jakichś paprotek; sporo książek, chwiejnie poustawianych w kątach i zmatowiałych cieniutką warstewką kurzu; sporo spinek, walających się na jasnym dywanie. Brzeg jakiejś pomarańczowej apaszki utkwił między drzwiami szafy i wysuwa się w jego stronę jak dłoń prosząca o parę groszy. Reprodukcja "Płonącej żyrafy" Salvadora Dalí wisi przekrzywiona o kilkanaście stopni. Poza tym porządek. Zresztą nawet te chaotyczne elementy pasują, jakby były zamierzone. Nawet ona, siedząca na stole ze stopami opartymi o parapet, wygląda, jakby została zakupiona razem z meblami i ustawiona w tym konkretnym miejscu na stałe.
- Wyjdziemy gdzieś? - Postukuje palcami o brodę, wpatrując się z boku w linię jej zgarbionych pleców. Biały sweter o grubym splocie jest idealnym tłem dla czarnych włosów. Łapie się na tym, że przygląda się jej w swetrze, a nie zastanawia, jaką bieliznę ma pod spodem.
Przecież to nie w jego stylu.
- Ile jeszcze razy o to zapytasz? - Unosi nań oczy, połyskujące zza okularów, zsuniętych nisko na nosie. Przyszywa oderwane guziki do jego koszuli, tej samej, którą nosiła wczesnym rankiem. - Jak wszystko zrobię, to może.
- Okej. - Nie nalega. Czeka.
To jeszcze bardziej nie w jego stylu.
Igła miga w jej rękach, zagłębiając się w materiale raz po raz. Wiąże niedbały supełek, urywa koniec nitki zębami.
- Teraz mogę ją wyprać.
Nogawki jej dżinsów są za długie, przydeptuje je sobie przy chodzeniu, szwy strzępią się na brzegach. Przykuca, podwija je od niechcenia. Skarpetki w kolorowe paski suną leniwie po podłodze.
Na półce obok kanapy leży empetrójka. Sięga po nią machinalnie i wsuwa kabelki do uszu. Przerzuca piosenki. Hendrix. Clapton. Kravitz. Slash. Sami gitarzyści, dziwi się. B.B. King. Zappa. Pfaff, jedyna kobieta.
Jej mieszkanie jest ładne, nieduże. Sporo tu doniczek, przeważnie białych i wypełnionych zielonymi listkami jakichś paprotek; sporo książek, chwiejnie poustawianych w kątach i zmatowiałych cieniutką warstewką kurzu; sporo spinek, walających się na jasnym dywanie. Brzeg jakiejś pomarańczowej apaszki utkwił między drzwiami szafy i wysuwa się w jego stronę jak dłoń prosząca o parę groszy. Reprodukcja "Płonącej żyrafy" Salvadora Dalí wisi przekrzywiona o kilkanaście stopni. Poza tym porządek. Zresztą nawet te chaotyczne elementy pasują, jakby były zamierzone. Nawet ona, siedząca na stole ze stopami opartymi o parapet, wygląda, jakby została zakupiona razem z meblami i ustawiona w tym konkretnym miejscu na stałe.
- Wyjdziemy gdzieś? - Postukuje palcami o brodę, wpatrując się z boku w linię jej zgarbionych pleców. Biały sweter o grubym splocie jest idealnym tłem dla czarnych włosów. Łapie się na tym, że przygląda się jej w swetrze, a nie zastanawia, jaką bieliznę ma pod spodem.
Przecież to nie w jego stylu.
- Ile jeszcze razy o to zapytasz? - Unosi nań oczy, połyskujące zza okularów, zsuniętych nisko na nosie. Przyszywa oderwane guziki do jego koszuli, tej samej, którą nosiła wczesnym rankiem. - Jak wszystko zrobię, to może.
- Okej. - Nie nalega. Czeka.
To jeszcze bardziej nie w jego stylu.
Igła miga w jej rękach, zagłębiając się w materiale raz po raz. Wiąże niedbały supełek, urywa koniec nitki zębami.
- Teraz mogę ją wyprać.
Nogawki jej dżinsów są za długie, przydeptuje je sobie przy chodzeniu, szwy strzępią się na brzegach. Przykuca, podwija je od niechcenia. Skarpetki w kolorowe paski suną leniwie po podłodze.
Na półce obok kanapy leży empetrójka. Sięga po nią machinalnie i wsuwa kabelki do uszu. Przerzuca piosenki. Hendrix. Clapton. Kravitz. Slash. Sami gitarzyści, dziwi się. B.B. King. Zappa. Pfaff, jedyna kobieta.
W końcu wraca do Lenny'ego Kravitza i przy dźwiękach "Fly away" odpływa. Odlatuje.
Wyprana koszula jest jeszcze lekko wilgotna, gdy przygniata ją żelazkiem. Głośny syk miesza się z obłokiem białej pary. Uważnie zajmuje się każdym zagnieceniem, dopieszcza kołnierzyk, lawiruje między guzikami. Z wieszakiem w dłoni przechodzi do salonu i staje bez ruchu, rozbawiona.
- Ech, dzieciaku - szepcze, ostrożnie zdejmując mu słuchawki i poprawiając zwinięty w kłębek podkoszulek - jej podkoszulek - który służy mu za poduszkę. Przez chwilę wpatruje się chciwie w jego kochane rysy, wrażliwe usta - uchylone lekko, ciemne rzęsy - długie i gęste. Jest taki idealny.
Odkłada swój sfatygowany odtwarzacz na stolik. Nie ma pojęcia, że jest
piętnastą, która słucha dobrej muzyki.
**
Po słonecznym dniu nastaje wieczór - chłodnawy, choć nie tak bardzo jak w mieście, łagodniejszy, ale jednak. Morze nabiera koloru atramentu, księżyc rzuca krzywe, rozchwiane i rozpryśnięte w smugi odbicie na wodę. Głośny krzyk jakiejś mewy sprawia, że León mruczy coś niezrozumiałego przez sen, układając się wygodniej na płaszczu Tomasa. A ten patrzy w gwiazdy - żadna nie chce spaść. Nie szkodzi. Ich liczba jest idealna i jedna mniej mogłaby zaburzyć ten piękny obrazek.
Chociaż przy nim wszystko jest piękne, dochodzi do wniosku sennie.
Kładzie głowę na jego brzuchu.
Razem, myśli.
Zawsze.
Do końca.
**
Mięta.
Ten zapach zna już na pamięć.
Wciska mocniej nos w miękki materiał, przytulając go do twarzy jedną ręką. Drugą poprawia koc.
Koc?
Chociaż przy nim wszystko jest piękne, dochodzi do wniosku sennie.
Kładzie głowę na jego brzuchu.
Razem, myśli.
Zawsze.
Do końca.
**
Mięta.
Ten zapach zna już na pamięć.
Wciska mocniej nos w miękki materiał, przytulając go do twarzy jedną ręką. Drugą poprawia koc.
Koc?
Otwiera oczy, choć tak straszliwie mu się nie chce. I zamyka z powrotem.
Bo po co. Jest dobrze.
Koc?, myśli jeszcze, nim zaśnie z powrotem. Kanapa?
Która mnie jeszcze okrywała kocem? To będzie... czwarta... Albo piąta. Nieważne.
_________________________________________________________________________________
I patrzy, jak w tych pięknych, zielonych oczach coś pęka, załamuje się, kruszy. Jak coś umiera. Nigdy nie widział śmierci z tak bliska, tak wyraźnie. Z przerażeniem więc obserwuje, jak coś w kilka sekund gasi światło, wyszarpuje trochę kolorowego pigmentu z tych tęczówek, odbiera im blask, wymywa uczucie. Zostaje tylko pustka.
I natychmiast chce cofnąć swoje słowa. Bo są przecież fałszywe, prawda? Tylko tego chce. Powiedzieć, że właśnie o to chodzi. Że zakochał się w niej - choć obiecywał sobie, że nigdy, nigdy... Chce wskrzesić te oczy, ożywić martwe źrenice, tchnąć życie w wygasły uśmiech. Chce.
Ale nic nie mówi, patrzy - obojętnie. Tak strasznie obojętnie.
- To było coś wyjątkowego - odzywa się wreszcie jakby pocieszająco i znów nie kłamie. Było.
- Mówisz to każdej? - Jej głos jest równie bezbarwny jak spojrzenie.
Tak właściwie to... Jesteś pierwszą, której to mówię.
- Każdej - potwierdza, tak będzie łatwiej.
"Zawsze myślałem, że spadające gwiazdy brzmią jak tłuczone szkło..."
**
Miesiąc. Znowu pełnia.
Srebrna moneta księżyca zawieszona nad dachami po lewej.
Chłodniej, już naprawdę zimno.
- Spadająca gwiazda! - Ludmiła unosi głowę. Jest taka śliczna. Drobna i ciepła, z delikatnymi ustami i delikatnymi dłońmi.
- Pomyślałaś życzenie? - pyta, łaskocząc oddechem wnętrze jej ucha.
- Pewnie.
Ale jej paznokcie są długie i pomalowane na jasny błękit.
- Spełni się?
- Na pewno.
Włosy jasne i pachnące jabłkiem. Nie miętą.
- Chodź tu.
Oczy bursztynowe. Nie zielone.
- Ach, Diego...
W uśmiechu nie robią jej się zmarszczki.
- Robiłaś to kiedyś w windzie?
To będzie... Czterdziesty ósmy raz.
___________________________________________________________________________
Bo po co. Jest dobrze.
Koc?, myśli jeszcze, nim zaśnie z powrotem. Kanapa?
"Czasem gdy wszystko
Oddala się w głęboki sen
Przychodzi przebudzenie
A reszta jest prawdą"
~Jim Morrison~
Dłużej nie mogę. Nie mogę.
Rano wymyka się bez słowa, nim zdąży otworzyć te piękne oczy, które mają barwę aleksandrytu. Z tą małą różnicą, że w świetle sztucznym nie stają się czerwone, tylko brunatnawe. W dziennym są zielone.
Tyle, że to nie ma znaczenia pod osłoną powiek. A przebudzenie ma nadejść bez jego obecności.
Ale wieczorem wraca. Gdy już zbierze siły, bo cały dzień poświęca na chodzenie w kółko po swoim mieszkaniu. Dalej nie wie. Nie wie, do cholery. Co się z nim dzieje?
A decyzję i tak podejmuje.
- Gdzie poszedłeś? - wita go w drzwiach, roześmiana jak zwykle - najpiękniej... W kącikach oczu robią jej się wtedy drobne zmarszczki, a usta drżą leciutko.
- Pocałuj mnie - prosi ją, choć wcale nie miał takiego zamiaru. Ani o cokolwiek.
Posłusznie wspina się na palce, ale nie zamyka oczu - wpatruje się w niego uważnie, rozchylając mu wargi swoimi, tak delikatnie, i zaciskając palce na jego ramionach z całych sił. Ma takie ciepłe usta, a jednak ich dotyk przejmuje go chłodem. Bo tak bardzo chce je czuć; czuć jej język na swoim podniebieniu, tuż za zębami, smakować oddech; czuć, jak namiętność wzrasta, jak podniecenie przybiera na sile. Chce, żeby oplotła go nogami w pasie i żeby jej jasny podkoszulek nie zasłaniał już ani przez sekundę idealnego ciała.
Chce. A jednak tylko odwzajemnia jej spojrzenie, odwzajemnia pocałunek - łagodnie, bez fajerwerków.
- Gdzie poszedłeś? - powtarza, odsuwając się od niego.
- Do domu - odpowiada wreszcie zgodnie z prawdą.
- Po co?
- Po nic. - Nadal nie kłamie. Dziś nie zamierza, a raczej prawie. - Teraz chciałem się tylko pożegnać. Ja już tu nie wrócę, Fran. Nigdy. - Jego głos brzmi spokojnie, beznamiętnie, choć wewnątrz wszystko w nim drży i się sypie.
- Nie wrócisz - powtarza za nim jak echo. Cień uśmiechu wciąż trzyma się na jej bladej twarzy, ale jest już dziwnie nieprawdziwy.
- Pocałuj mnie - prosi ją, choć wcale nie miał takiego zamiaru. Ani o cokolwiek.
Posłusznie wspina się na palce, ale nie zamyka oczu - wpatruje się w niego uważnie, rozchylając mu wargi swoimi, tak delikatnie, i zaciskając palce na jego ramionach z całych sił. Ma takie ciepłe usta, a jednak ich dotyk przejmuje go chłodem. Bo tak bardzo chce je czuć; czuć jej język na swoim podniebieniu, tuż za zębami, smakować oddech; czuć, jak namiętność wzrasta, jak podniecenie przybiera na sile. Chce, żeby oplotła go nogami w pasie i żeby jej jasny podkoszulek nie zasłaniał już ani przez sekundę idealnego ciała.
Chce. A jednak tylko odwzajemnia jej spojrzenie, odwzajemnia pocałunek - łagodnie, bez fajerwerków.
- Gdzie poszedłeś? - powtarza, odsuwając się od niego.
- Do domu - odpowiada wreszcie zgodnie z prawdą.
- Po co?
- Po nic. - Nadal nie kłamie. Dziś nie zamierza, a raczej prawie. - Teraz chciałem się tylko pożegnać. Ja już tu nie wrócę, Fran. Nigdy. - Jego głos brzmi spokojnie, beznamiętnie, choć wewnątrz wszystko w nim drży i się sypie.
- Nie wrócisz - powtarza za nim jak echo. Cień uśmiechu wciąż trzyma się na jej bladej twarzy, ale jest już dziwnie nieprawdziwy.
- No tak. Nie wrócę. Chyba rozumiesz. - Wzrusza ramionami. - I tak za długo się to ciągnie. Nic już nie będzie. Nawet nie moglibyśmy być razem. Ja się przecież nie zakochuję.
I patrzy, jak w tych pięknych, zielonych oczach coś pęka, załamuje się, kruszy. Jak coś umiera. Nigdy nie widział śmierci z tak bliska, tak wyraźnie. Z przerażeniem więc obserwuje, jak coś w kilka sekund gasi światło, wyszarpuje trochę kolorowego pigmentu z tych tęczówek, odbiera im blask, wymywa uczucie. Zostaje tylko pustka.
I natychmiast chce cofnąć swoje słowa. Bo są przecież fałszywe, prawda? Tylko tego chce. Powiedzieć, że właśnie o to chodzi. Że zakochał się w niej - choć obiecywał sobie, że nigdy, nigdy... Chce wskrzesić te oczy, ożywić martwe źrenice, tchnąć życie w wygasły uśmiech. Chce.
Ale nic nie mówi, patrzy - obojętnie. Tak strasznie obojętnie.
- To było coś wyjątkowego - odzywa się wreszcie jakby pocieszająco i znów nie kłamie. Było.
- Mówisz to każdej? - Jej głos jest równie bezbarwny jak spojrzenie.
- Każdej - potwierdza, tak będzie łatwiej.
Policzek. Auć.
- Wyjdź. - Odwraca się, już za późno.
Spełnia jej polecenie. Zamyka drzwi i słyszy jeszcze tylko, jak dobiega zza nich szloch.
Pierwsza. I co z tego.
- Wyjdź. - Odwraca się, już za późno.
Spełnia jej polecenie. Zamyka drzwi i słyszy jeszcze tylko, jak dobiega zza nich szloch.
**
- Zabierzesz mnie na to do kina - decyduje Tomas, gdy w radiu rozpoczyna się piosenka z nowej ekranizacji Tolkiena.
- Pewnie. Koncert życzeń czas zacząć. - León gapi się przez okno na migoczące morze w oddali. Sięga aż po horyzont, a zaczyna się tuż za brzegiem klifu. Wystawia rękę przez okno i macha - nie wiadomo komu.
- Heeeeeej! - ryczy do jakiejś mewy.
Patrzy na jego wygłupy z czułością, w zamyśleniu dociska gaz.
"- Kocham cię."
"- Ja ciebie też, debilu."
"- Kocham cię."
"- Ja ciebie też, debilu."
- Tomas, zakręt!
"- Przyhamuj. Tam są fusy."
"- Przyhamuj. Tam są fusy."
- Ja pier... - Kręci kierownicą z całej siły, rozpaczliwie.
"-...nie umiesz się bawić w tę grę."
León drze mu się nad uchem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
"- Wiesz, że to wszystko dla nas."
"-...nie umiesz się bawić w tę grę."
León drze mu się nad uchem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
"- Wiesz, że to wszystko dla nas."
Barierka pęka z trzaskiem, a klif wyciąga po nich przepaściste objęcia.
"- Zimno, cholera."
"- Zimno, cholera."
Lecą.
Lecą.
Trwa to jakieś... trzy sekundy?
"- Czasem myślę też o jedzeniu."
"- Czasem myślę też o jedzeniu."
- Kocham cię! - wrzeszczy któryś, León, Tomas? To już bez znaczenia, wszystko wiruje.
- Zawsze?
- Zawsze!
I jeśli to ma się skończyć w ogniu..., drze się spazmatycznie Ed Sheeran z radia. Skaliste wybrzeża są do bólu wyraźne.
- Do końca?
- Do końca!
...to powinniśmy spłonąć...
- Razem?
- Razem!
A na końcu - skały.
"- Kretyn."
Ogień. Woda.
"- ...to z sercem."
Sól. Światło.
"- A twoja cholerna praca?"
Krew. Ogień.
"- Kiedy indziej."
Woda. Skały.
"- Kretyn."
Ogień. Woda.
"- ...to z sercem."
Sól. Światło.
"- A twoja cholerna praca?"
Krew. Ogień.
"- Kiedy indziej."
Woda. Skały.
...razem.
I potem już nic. Ciemność.
"Zawsze myślałem, że spadające gwiazdy brzmią jak tłuczone szkło..."
**
Miesiąc. Znowu pełnia.
Srebrna moneta księżyca zawieszona nad dachami po lewej.
Chłodniej, już naprawdę zimno.
- Spadająca gwiazda! - Ludmiła unosi głowę. Jest taka śliczna. Drobna i ciepła, z delikatnymi ustami i delikatnymi dłońmi.
- Pomyślałaś życzenie? - pyta, łaskocząc oddechem wnętrze jej ucha.
- Pewnie.
Ale jej paznokcie są długie i pomalowane na jasny błękit.
- Spełni się?
- Na pewno.
Włosy jasne i pachnące jabłkiem. Nie miętą.
- Chodź tu.
Oczy bursztynowe. Nie zielone.
- Ach, Diego...
W uśmiechu nie robią jej się zmarszczki.
- Robiłaś to kiedyś w windzie?
Od autorki: Witajcie po raz trzeci! :D Znowu totalna masakra produkcji Zuzki, zignorujcie to. Psychiatra przepisał mi chyba nie te leki.
Przepraszam Cię, Moniko, za to coś. Zwłaszcza Diecescę, za którą nie przepadam... Więc nie umiem o niej pisać, ech.
Szczęście w nieszczęściu jest takie, że wszystkie przeszłe i przyszłe OSy były, są i będą lepsze od tego czegoś. Zapraszam więc na nie, a mną się nie przejmujcie.
Przepraszam Cię, Moniko, za to coś. Zwłaszcza Diecescę, za którą nie przepadam... Więc nie umiem o niej pisać, ech.
Szczęście w nieszczęściu jest takie, że wszystkie przeszłe i przyszłe OSy były, są i będą lepsze od tego czegoś. Zapraszam więc na nie, a mną się nie przejmujcie.
Zajmuję <3 Nie dam rady skomentować na telefonie :(
OdpowiedzUsuńWróciłam do domu, więc wróciłam też i tutaj :P
UsuńJak ja uwielbiam Leomasa <3 Lego też lubię, ale Leomas zawsze 1st. Planujecie wrócić na zakazaną historię? :( Bo od listopada ani widu, ani słychu :(
Czytam to sobie i myślę "Jeny, Diego, jesteś normalnie uzależniony" haha. Biedna Fran nie wiedziała w co się pakuje. No i Ludmi...
A przechodząc do Leomasa, to się cały czas śmiałam (jak zwykle zresztą, gdy czytam coś o nich). Jestem już przy końcówce i "NIE, ONI NIE MOGĄ UMRZEĆ". A to wszystko przez zachcianki Tomiego :| Aż mi się przypomniało, jak byłam z ludźmi z mojego gimnazjum w kinie z panią informatyki i fizyki, i panem od plastyki, który też uczy informatyki (najlepszy duet ever). Oglądamy "Zimową opowieść" i była scena, gdy bohaterowie się kochali, a potem ta dziewczyna umarła, wtedy pan od plastyki stwierdził "No i widzicie do czego to doprowadziło?". Więc, zachcianki Tomiego doprowadziły do śmierci i ubolewam nad tym ;-; León mógł iść do tej pracy i mu nie ulegać, tak to by sobie spokojnie żyli xd
Czekam na dalsze one shoty.
Buziaki, Justyna ♥
Moje <3333
OdpowiedzUsuńO Boże...
UsuńJezu, dziewczyno, ty chcesz mnie psychicznie wykończyć, no ;c
Ryczałam jak głupia gdy to czytałam. Jak ty możesz tak pięknie pisać ;)
To, to było cudowne. Leomas- moja nowa miłość. I Diecesca tak bardzo kochana.
Mimo, że Diego skrzywdził Fran. A Tomas i Leoś...
Mam hopla(troszkę na punkcie miłości męsko-męskiej, więc bardzo mi się to spodobało)
Cudownie to wszystko. O wiele bardziej podobał mi się Leoms niż Diecesca, tak szczerze.
Ich dialogi, miłość, te spontaniczne wakacje. Nie szczególnie przepadałam za Tomasem, ale teraz to się zmieniło. Leomas zajął całe(no prawie XD) moje serducho.
I za to Ci dziękuję. Mam nadzieję, że będziesz troszkę częściej pisać o tej parze ;)
Tylko czemu ich zabiłaś? Płakałam, nadal moczę klawiaturę laptopa gdy to piszę.
Diego, jaki on... No i brak mi słów. Skrzywdził Fran, ale może tak naprawdę ją kochał? Może? I ta końcówka. Piękna, cudowna, fenomenalna, smutna?
Ludmiła. I Diego. I ta winda.
Kończąc, gratuluję Ci tak wspaniałego OS. Dziękuję Ci za niego.
wierna fanka twojej twórczości,
Cathy
Zabiłaś mnie....
OdpowiedzUsuńO cholera jasna, kurde, psia mać, ja pieprze...
Nie umiem powiedzieć nic, co miało by stosowne orzeczenie, albo chociażby jedno słowo, które nie jest przekleństwem.
Może zacznę od Leomas'a?
Jeju... Ogólnie uwielbiam opowiadania o homoseksualistach, stąd moje zamiłowanie do azjatyckiego yaoi ;). A to opowiadanie? Tak jak wcześniej mówiłam.... ZABIŁO MNIE.
Przeżywałam wszystko tak, jak bohaterowie.
A ten moment z "I see fair" i ich śmiercią... Popłakałam się. Nie byłam w stanie utrzymać łez.
Ich miłość była taka z w y c z a j n a. O ile ową można nazwać związek homoseksualistów.
Miewali wzloty, ale były też upadki.
Ale w jakim związku tak nie jest? Kurde.... nie ma rzeczy idealnych.
A Diecesca?
Kurde... Zabiłaś mnie ostatnią perspektywą. Po raz 2 dzisiaj.
Nie spodziewałam się takiego zakończenia. wcale a wcale.
I wiesz co?
Dalej nie mogę do siebie dojść.
Po prostu nie mogę.
Tak więc idę.
Ogarnąć się.
Dziękuję za wspaniałe opowiadanie, czytanie go było przyjemnością ;).
Hej, Zuzka.
OdpowiedzUsuńJesteś nadczłowiekiem, wiesz? Bo, cholera, pisać tak jak Ty, to niemożliwe. Aż straszne. A jednak, piękne, genialne, bo wszystko co napiszesz, takie właśnie jest. I jakie jeszcze? Do bólu realne. Nie owijasz w bawełnę, czasem jedziesz po całości - nie idealizujesz ludzi, zwracasz uwagi na ich wady, niedociągnięcia, ale właśnie one są piękne, bo tworzą Nas - zwykłych ludzi, tak? Nie Ciebie, ty jesteś - matko, geniuszem XD Naprawdę, kłaniam się. Padam do stóp. Umieram - raz za razem. Bo ta opowieść, ten oneshot - chyba pisałam pod "Kolorowymi pryzmatami", że kocham je w twoim wykonaniu. Są takie jak powinny być - dopracowane, nie pozostawiają miejsc na złudzenia, domysły? Czasami. I to jest wspaniała, zwłaszcza dla mnie, bo kocham otwarte zakończenia. Po prostu wielbię, niemal tak jak te smutne, tragiczne. (Taki fetysz, nie czepiać się! XD) Ale dobrze, pójdę głębiej, w samą treść.
Zacznę od Diecesci - o tak, na dobry początek. Może wiesz, (a może nie), że nie darzę ich zbyt wielką sympatią - cóż, tak też bywa, ale nie mogę zaprzeczyć, że tutaj, w "Oderwanych", pokochałam ich. Mocno, aż do bólu ♥ Dużą cześć zasługi przypisałabym tu Diego, urzekł mnie - choć stchórzył, uciekł, a wiele dziewczyn miał za nic - były tylko epizodami, kolejną liczbą (te poprzekreślane zdania, właśnie! Padłam o.o Już nie wstałam. Ale wytrwale komentuję XD), ale nie Francesca - już nie. Jej postać też świetnie wykreowałaś, swoją drogą. Te szczegóły - mięta, życzenia, przyszywanie guzików. Jezu. Takie zwyczajne, normalne, a jednak - wyrywa się w pamięci, chwyta za serca jak kleszcze. Cholera, wiesz jak płakałam na ich rozstaniu? Pokochał ją - pierwszą, jedyną, ale obiecał sobie, że to się nigdy nie stanie, więc skłamał - tak po prostu. Spalił za sobą mosty, ona zamknęła drzwi. Płakała - Bóg mi świadkiem, że ja wraz z nią. Nic dodać, nic ująć. A potem kolejna - Ludmiła, już czterdziesta ósma? Boże, dalej ryczałam - myślałam, że może moja Diemiła będzie szczęśliwa, ale nie ;c To boli. A ja porównywał ją do Franceski. Wciąż o niej myśli, prawda? Już na zawsze.
Dobra, to teraz pora na Leomasa. Czyli część, przy której, ekhm, o matko. Miałam ciarki, zwłaszcza na końcu, ale do tego dojdziemy. Ich związek był taki zwykły, naturalny, mieli swoje wzloty, upadki - jak wszyscy ludzie, każda para. I co z tego, że dwóch mężczyzn, pf. Jesteśmy tolerancyjni, prawda? Bo przecież kocha się tak samo :) I, mimo, że wolę Lego XD, to Leomas w tej odsłonie, matko - prawdziwy cud, objawienie ♥ Coś niezapomnianego, to jak Leon opuścił dni pracy, tylko po to, żeby pojechać nad morze, z Tomasem. Jeju. Te zwykłe czynności, przekomarzania... A chwila wypadku, ich śmierci? No, opowiem Ci bardzo "ciekawą" historię: czytałam to w nocy - gdzieś koło 1, potem czytałam jeszcze inne, i uwierz, przez ten cały czas, aż do 4 nie mogłam dojść do siebie. Nie dało się. Wyłam i wyłam. Masakra. Ale co ja poradzę? Jestem wrażliwa ;c Zwłaszcza na takie rzeczy, motywy - najlepszy, ten, który wbił mnie w łóżko, wprawił w szloch, takie ukłucie w sercu, to moment w którym opadając z klifu, przypomniane były ich dialogi, a także pojawiła się piosenka Eda Sheerana (no przecież ją kocham, nie mogę zaprzeczyć), to było... NIEZIEMSKIE. Tak... jezu, prawdziwe. Bolesne, smutne też - dalej płaczę jak o tym myślę...
Co jeszcze? Podobały mi się przerywniki, czyli cytaty - pasowały świetnie, i dopełniały całego oneshota. A to z gwiazdami, że brzmią jak tłuczone szkło... Ty chcesz mnie zabić, powaga. Jak możesz? ;c
Jeszcze te wszystkie opisy - (no pewnie! Załamuj mnie jeszcze bardziej, bo ja tak nie umiem, dzięki XD) aż czułam tę bryzę, zapach soli, mięty, muśnięcia gwiazd, chłód, ciepło. No wszystko! *O*
Podsumowując, myślę, że podobał mi się bardziej niż "Drzazga", a to wyczyn - bo kurcze, kocham tamtego OS całym sercem i duszą, czyli... wiesz, co to znaczy? Jesteś wspaniała, i tyle. Niezastąpiona. Cholera, to taki zaszczyt mieć Cię na JSM, wiesz? Bo płakałam jeszcze z jednego powodu - "Dlaczego ja tak nie pisze?" XD Hahaha.
Matko, no nic. Skompromituje się tym komentarzem, bo jest głupi i nie trzyma się kupy, ale to nieważne - ja chcę, żeby był, żebyś wiedziała, że kocham i podziwiam to, co piszesz. Nie przestanę, o nie. Choćby się waliło, paliło! Moja miłość przetrwa wszystko. No i przepraszam, miał pojawić się wcześniej - ale nie miałam zbytnio czasu, a chciałam napisać coś więcej. Coś sensownego. Nie wyszło? Szczegóły! XD
UsuńW każdym razie, kocham Cię - bardzo, i czekam na następne ARCYDZIEŁO twoje autorstwa, a tak, bo nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba,
Edyta ♥
PS: Dlaczego tu jest tylko tyle komentarzy? Ludzie o.o Poszaleliście. Tego się nie da, nie kochać, podziwiać. Ygh.
Zuziu.
OdpowiedzUsuńNie wiem, co powiedzieć, bo komentarz Edyty sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja tu jestem, jeśli i tak nie napiszę nic w połowie tak sensownego. Mam nadzieję, że nie skompromituję się tymi kilkoma zdaniami, jakie uda mi się złożyć. Myślę, że mogę zacząć od tego, jak pięknie, wspaniale i cudownie piszesz. Twój styl pisania, mimo że (gdzieś przeczytałam) uważasz, że wciąż się kształtuje i daleko ci do ideału, jaki obrałaś sobie za cel, jest bardzo charakterystyczny, świadomy i prawdziwy. Czytając którekolwiek z twoich dzieł wyobrażam sobie dokładnie wszystko, co się dzieje, nawet najdrobniejsze szczegóły. Bardzo lubię sposób, w jaki opisujesz charaktery bohaterów. Z każdą kolejną historią utwierdzasz mnie w myśli, że pisanie i ty jesteście dla siebie stworzeni. Jesteś naprawdę niezwykle utalentowaną autorką. Poza tym, wbrew temu co napisałaś w dopisku, doskonale odnajdujesz się w każdym temacie i we wszystkich bohaterach. I wychodzi cudownie.
Wątek diecesci jest tu o wiele bardziej złożony, niż ten Leona i Tomasa. Z tego, co zrozumiałam, życie Diego jest pełne przelotnych romansów. Ba, stały się one częścią jego życia, a on skrzętnie zapisuje sobie każdy z nich w pamięci, by potem bezczelnie liczyć ile kobiet zachowało się w stosunku do niego w podobny sposób, jak Francesca. Sądząc po opisie, wszystkie jego partnerki nie różniły się od siebie za bardzo. Traktował je wszystkie w ten sam sposób, jak zabawki. Taki styl życia niestety miał wpływ na jego późniejsze wybory i decyzje. Uwierzył, że nie potrafi się zakochać, bo jak dotąd nie spotkał odpowiedniej osoby. Było ich jednak aż tak wiele, że stracił wiarę w miłość. Chwile, jakie przeżywają ze sobą Diego i Francesca są piękne. Myślę, że ona wiedziała od początku, że to on, że jest w nim zakochana. Zorientowała się o wiele wcześniej niż on i chciała robić kolejne kroki w stronę ich wspólnego życia. Cóż, może to, że zorientował się tak późno, nie było takie złe? Dzięki temu miał szansę doświadczenia tych pięknych chwil i uczuć, o których wcześniej nie miał pojęcia. Oczywiście przy tym nie można zapomnieć o wszystkich drobnych szczegółach, które tworzyły tą historię, na przykład to, że włosy Francesci pachniały miętą. Nie jabłkiem. Uwielbiam cię za te wszystkie przekreślone zdania i za każdą liczbę. Postać Diego w tym one shocie urzekła mnie. Cieszę się, że nie skończyło się to typowym happy end'em. To byłoby dziwne. A tak, zachował się w odpowiedni dla siebie sposób, taki, jaki znał. Ten fragment rozmowy: Mówisz to każdej? - Każdej... Miałam łzy w oczach. Tak umiejętnie posługujesz się uczuciami, jakie umieszczasz w swoich tekstach, to piękne.
Ludmiła była już czterdziesta ósma, ale tylko Francesca była ta jedna, jedyna.
Chwila, by ochłonąć. Nie, nie było jej.
Była za to piękna historia miłości męsko-męskiej, czyli oczywiście Leomas. Na ogół nie czytam podobnych opowiadań, po prostu nie odnajduję się w tej tematyce, tym natomiast byłam i wciąż jestem bardzo pozytywnie zaskoczona, a nawet wzruszona. Tak, jak każda z osób wyżej, muszę zwrócić uwagę na zwykłość ich miłości. Nie był w nich nic nadzwyczajnego. Chociaż, tą ich "zwykłość", spokojnie można nazwać niezwykłą. Wzloty i upadki, nieodłączny element każdego związku, także i ich. Przekomarzania dotyczące życia seksualnego oraz jedzenia wbiły mnie w podłogę. Uśmiałam się. To było takie słodkie. A o pracę Leona kłócili się jak stare dobre małżeństwo. Ujmujące. Podoba mi się, jak wspaniale wplotłaś w moment tuż przed ich śmiercią fragment I see fire. Popłynęły łzy, gdy przysięgali sobie, że razem, na zawsze, do końca. Również te przerwy: ogień, woda. sól, światło. krew, ogień. woda, skały. Idealnie dopełniły całości i otoczyły ich wypadek aurą niesamowitości. Dziękuję ci za to.
Zuziu, wzruszam się przy każdym dziele twojego autorstwa. Zawsze, kiedy myślę, że naprawdę, lepiej się już nie da, powracasz z kolejną perełką i jest jeszcze piękniej. Jesteś bardzo utalentowaną osobą.
UsuńWow. Nie potrafię dodać nic więcej. W takim razie, ponownie chcę ci podziękować.
Podziwiam cię, naprawdę. Brawo.
Pozdrawiam,
roztrzęsiona, ale wzruszona.
xx
Dlaczego nie ma jeszcze wyników? :c
OdpowiedzUsuńXXXO
Prac było dużo, a my nie jesteśmy robotami. Cierpliwości, 1 września będą. ;)
Usuńaha. oky
UsuńPraca warta gromkich braw, naprawdę.
OdpowiedzUsuńTym razem też ulubieniec ❤
Szkoda, że blog już nie funkcjonuje. Posiadacie na blogu wspaniałe prace!