Tytuł: "Mała czarna, bez cukru".
Para: Diemiła (Diego & Ludmiła) oraz Naxi, Leonesca - gdzieś w tle.
Gatunek: Romans, obyczajowy, komedia.
Przedział wiekowy: T (miało być K, ale podczas pisania wdarło się kilka "choler" i podtekstów ;D)
Długi, ostrzegam!
Para: Diemiła (Diego & Ludmiła) oraz Naxi, Leonesca - gdzieś w tle.
Gatunek: Romans, obyczajowy, komedia.
Przedział wiekowy: T (miało być K, ale podczas pisania wdarło się kilka "choler" i podtekstów ;D)
Długi, ostrzegam!
Olivii Blanco,
mam nadzieję, że Ci się spodoba, słonko :)
mam nadzieję, że Ci się spodoba, słonko :)
*
Przejechała wypielęgnowaną dłonią po jasnych, upiętych w sztywnego
koka, włosach. Przycisnęła ciemną aktówkę do piersi, upijając z
granatowego kubka kolejny łyk życiodajnego - w jej mniemaniu, płynu. Kawa. Zaciągnęła się ostrym, lekko duszącym zapachem.
Odbiła się ramionami od kuchennej wysepki, na której, jeszcze chwilę
temu, opierała cały swój ciężar i sprężystym krokiem przemierzyła małe,
aczkolwiek przytulne pomieszczenie, które w jej niewielkim,
czteropokojowym mieszkanku odgrywało rolę kuchni.
Przystanęła obok wielkiego, całkowicie oszklonego okna, wyglądając na zewnątrz; jeszcze jeden łyk.
Zaklęła szpetnie pod nosem, gdy ciemna, jeszcze ciepła (jednak nie gorąca) kawa rozlała się po jej białej, eleganckiej - kupionej specjalnie na tę okazję, bluzce z falbaną na piersi. Wzniosła oczy ku niebu. Dlaczego to zawsze muszę być ja?, pomyślała zrezygnowana, kręcąc delikatnie głową. Oprawki okularów zsunęły się nieco niżej po prostym nosie.
Spojrzała na zegarek, mieszący się na orzechowej komodzie, ustawionej w najodleglejszym kącie salonu, i odetchnęła z ulgą, miała jeszcze trochę czasu.
Dzisiejszy dzień był jednym z najważniejszych, w końcu po wielu
(bezskutecznych, wypadałoby zaznaczyć) próbach zdobycia pracy, wysyłając
- wcześniej sporządzone Curriculum Vitae na prawo i lewo, została
zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną; nie mogła pozwolić sobie na
spóźnienie. Broń Boże!
Dlatego właśnie, tego dnia wstała wcześniej, bo już przed ósmą, choć
godzina umówionego spotkania wciąż majaczyła w jej głowie uprzejmym, acz
lekko przesłodzonym, głosem recepcjonistki: Dziesiąta trzydzieści, panienko Ferro. Machnęła dłonią, chciała wyglądać perfekcyjnie.
Wiedziała, że starając się o pracę asystentki kierownika nie może
pokazać się w siedzibie "Hernandez Company" niedostatecznie elegancka
czy roztrzepana.
Stanęła przed lustrem, zerkając na swoje delikatnie umalowane policzki,
usta, rzęsy. Zjechała wzrokiem w dół - ciemne buty na delikatnej
koturnie, zakryte palce. Wyżej? Ołówkowa spódnica, sięgająca
kolan - dokładnie wyprasowana, w kolorze ciemnego granatu. Przejechała
długimi, pomalowanymi na bezbarwny kolor paznokciami po staranie
ułożonej fryzurze. Żaden kosmyk nie miał prawa wypaść, co by przypadkiem
nie zburzyć zewnętrznej, dopiętej na ostatni guzik fasady. Struktury. Czarna aktówka leżąca gdzieś na szklanym stoliku i...
Jęknęła głośno, bezsilnie?
I wielka, brązowa plama na samym środku bluzki z długim, ozdobionym na
krańcach, rękawem. Zaklęła jeszcze raz, spoglądając z wyrzutem na
winowajczynię. Złagodniała. Nie, i tak kocham kawę.
Pokręciła głową; musiała się pośpieszyć. Jak opętana biegała po
pomieszczeniach, szukając odpowiedniej, zastępczej części garderoby. W
końcu znalazła, skrzywiła się lekko. Dekolt był dość głęboki, a rękaw przykrótki; spojrzała do szafy. Ah, ubiorę marynarkę!, wykrzyknęła w myślach radośnie. Spełniona.
Podśpiewując cicho pod nosem, ściągnęła mokrą, przylegającą do ciała (w
miejscu plamy) bluzkę - miała szczęście, że napój w trakcie rozlania
nie miał już tak wysokiej temperatury jak na początku, i mimo wszystko
nie wylądowała w szpitalu, z ciężkim poparzeniem skóry, zupełniej jak
jej biedna chrześnica, która oblała się filiżanką pod nieuwagą rodziców,
i odrzuciła ją na bok. Później posprzątam, stwierdziła lekceważąco.
Chwyciła delikatny materiał, wciągając ubranie przez głowę. Zarumieniła
się; bluzka rzeczywiście miała sporawe wcięcie w okolicach biustu. Odchrząknęła, mimo
swoich dwudziestu czterech lat blondynka nigdy wcześniej nie była w poważnym związku. A w każdym razie, nie w takim, który miał szansę przetrwać dłużej niż dwa tygodnie. Nie szukała miłości, a może wręcz przeciwnie?
No tak, to Ona nie chce znaleźć mnie.
Machnęła dłonią - jeszcze raz, i podchodząc do szafy, sięgnęła po marynarkę. Mam czas, jeszcze trochę czasu, przymknęła oczy, rozmyślając, i już nikt nie wiedział - nawet ona, czy chodziło jej o umówione spotkanie, a może miłość.
Biegła zatłoczonymi ulicami, przepychając się przez, śpieszących do pracy, szkoły, ogólnie - do życia,
przechodniów, próbując złapać taksówkę. Kapryśny los nie był tego dnia
najlepszym przyjacielem, o nie, wręcz przeciwnie - w tym momencie, z
czystym sumieniem, mogła nazywać go największym wrogiem.
Kiedy już wszystko zmierzało w dobrym kierunku - bluzka okazała się nie
być wcale taka zła, pojawił się nowy problem. Ciemna marynarka była
kompletnie nieuprasowana - przez chwilę zastanawiała się, marszcząc
brwi, dlaczego była w aż tak opłakanym stanie, ale równie szybko zdała
sobie sprawę z faktu, iż ostatnią osobą mającą ją w posiadaniu był nie
kto inny, jak jej najlepsza przyjaciółka... Natalka; prychnęła, i wszystko jasne, dlatego wyciągając deskę i odpalając żelazko, straciła kilka kolejnych, tym razem w cholerę cennych, minut.
Warknęła pod nosem, gdy kolejna taksówka przejechała obok, ignorując
jej, zdruzgotaną wewnętrznie, osobę - jakby nigdy nic. Mogła przysiąść,
że była pusta...
- Aghr! - wykrzyknęła, a kilku nieznajomych spojrzało na nią z przestrachem.
Zadziwiająco, gdy była wściekła jej nieśmiałość znikała gdzieś głęboko, za rogiem.
Los Angeles, choć piękne - nazywane w końcu "Miastem Aniołów", przepełnione było tysiącami rozmaitych ludzi; tętniło życiem.
Zwłaszcza nocą lub, gdy wjeżdżałeś z przedmieścia na teren centrum,
wysokich wieżowców i nieskończonego, nieraz brutalnego, biznesu, gdzie
to mieściły się największe korporacje. Właśnie tam zmierzała - z głośno
bijącym sercem, głową pełną obaw, i - jeśli się nie pośpieszy...
kilkuminutowym spóźnieniem na karku.
Zagryzła wargi, miała jeszcze ostatnią szansę. Postój taksówek,
zalśniło jasno, niczym mrugająca, niewielkich rozmiarów żaróweczka, tak
świetnie wszystkim znana z kreskówek. Obróciła się, i równie szybko
krzyknęła przerażona, wpadając na jakiegoś człowieka. Upadłaby i
uderzyła, zapewne boleśnie, w twardy beton, gdyby nie silne ramiona
łapiące ją w pasie i utrzymujące na miejscu.
Uchyliła zaciśnięte (nie wiadomo kiedy) powieki i spojrzała na swojego oprawcę, a zarazem wybawcę. Paradoks?
I wiesz, jedynym, co naprawdę mocno wyryło się w jej pamięci, było
świdrujące, przeszywające jakby na wskroś, spojrzenie brązowych, wręcz
czekoladowych, oczu, ponieważ już chwilę później wyrwała się jak
oparzona z uścisku mężczyzny, stając z boku; prychnęła gniewnie.
Pierwotny rumieniec spowodowany jego bliskością, zapachem drogich
perfum zastąpiła płonąca wściekłość, nadając ciemnego koloru jej
policzkom, uszom, szyi. Poprawiła okulary, stwierdzając z ulgą, że nie
uległy większemu zniszczeniu mimo wcześniejszego zderzenia.
- Kretyn - zaszemrała pod nosem, zbierając z ziemi papiery, które
wskutek uderzenia aktówki o chodnik, rozsypały się dookoła. - Mógłbyś
bardziej uważać - dodała, zapominając całkowicie o jakiejkolwiek
grzeczności. W końcu nie znała tego człowieka, czy na pewno wypada, by
zwracała się do niego na "Ty"?
Mężczyzna zmarszczył brwi, po czym zaśmiał się gardłowo, i z kpiącym
uśmieszkiem na ustach przejechał palcami po roztrzepanych, niemal
czarnych włosach. Pochylił się ku niej. - Cukiereczku. - Głos, zgodnie z
wypowiedzianym słowem, miał nadto przesłodzony; niemal warknęła. - To Ty na mnie wpadałaś - dokończył i puknął ją palcem w klatkę piersiową.
Zadarła do góry głowę; ciemnooki brunet był kilka, jak nie kilkanaście
centymetrów wyższy, ogólnie wyglądał na parę lat starszego, niż ona
sama. Ubrany był w ciemny, idealnie wykrojony garnitur, z niedbale
przewiązanym u szyi - oczywiście czarnym, krawatem, i białą koszulę.
I choć od teraz figurował na jej prywatnej, czarnej liście pod takimi
słowami jak "kretyn", czy "niemiły, złośliwy dupek", musiała przyznać, z
ręką na sercu, że był niemożliwie wręcz - przystojny. Speszyła się
nieco pod uważnym spojrzeniem mężczyzny, gdy ten dostrzegł, iż się w
niego wpatruje.
-
Oczywiście - sarknęła gniewnie, zapinając teczkę; zerknęła na zegarek, i
z przestrachem w bursztynowych oczach obróciła się na pięcie, gnając we
wcześniej wyznaczonym kierunku.
- A gdzie moje "przepraszam"? - wykrzyknął za nią brunet i zaśmiał się
głośno, niemal opętańczo, gdy posłała ku niemu niecenzuralny gest.
Wpadła na dolne piętro ogromnego wieżowca, dysząc i słaniając się
chybotliwie na zmęczonych nogach. Całą drogę, od pobliskiej przecznicy,
gdzie, ku jej niezadowoleniu, wysadził ją taksówkarz, mówiąc coś o
nagłym wezwaniu - Że też jakiejś kobiecie zachciało się rodzić, mruknęła pod nosem, przebiegła, by czasem się nie spóźnić.
Wsparła się ciężko o kremową ścianę, jednak odetchnęła z ulgą, gdy
zdała sobie sprawę, iż - rzeczywiście, zegarek w jej czarnym, opakowanym
w błękitne etui, telefonie nie odnotował spóźnienia. Gra warta świeczki.
Wyłączyła urządzenie, wciskając je zaraz do czarnej aktówki i
poprawiając lekko rozwichrzone (mimo wszystko) włosy, podeszła do
recepcji, przywołując na twarz uroczy, lecz fałszywy, uśmiech.
- Dzień dobry. - Przywitała się uprzejmie, z podejrzliwie na nią
zerkającą ciemnowłosą kobietą, na oko w jej wieku. - Byłam umówiona na
rozmowę kwalifikacyjną...
- Ah, tak. - Przerwała jej - spojrzała na identyfikator przypięty do
marynarki, Francesca, zamieniając wcześniejszy wyraz irytacji na pełen
pogody uśmiech. - Pani Ludmiła Ferro?
- Właściwie to panna - odchrząknęła zażenowana.
- Szczegóły. - Czarnowłosa machnęła na jej przytyk dłonią, zerkając w
papiery. - Dwudzieste szóste piętro, oszklony gabinet. Szef pani
oczekuje. - Skinęła głową, odchodząc. - Powodzenia - krzyknęła jeszcze
Francesca na odchodne i wiedziała, że jeżeli zostanie przyjęta do tej
pracy brunetka będzie pierwszą osobą, którą tu polubi.
Wcisnęła guzik przy windzie; czekała. Drzwi rozsunęły się, ukazując
kilku, spieszących się mężczyzn w garniturach i kobiety w idealnie
dopasowanych kostiumach. Zarumieniła się, spoglądając na swoje - miała
teraz wrażenie: kompletnie śmieszne odzienie. Weszła do środka, robiąc
dobrą minę do złej gry, i pośpiesznie wcisnęła okrągły przycisk z
cyferką 26, widniejącą na samym środku.
Chyba mam szczęście, pomyślała lekko, gdy dotarła na sam szczyt, bez zbędnych postojów. W końcu, dodała, marszcząc brwi.
Zaśmiała się, gdy jeden z pracowników - ubrany w podobny strój, co
reszta, mijając ją w korytarzu, posłał jej promienny, może nieco
pokrzepiający, uśmiech. Podeszła do oszklonego gabinetu - jednak w tym
wypadku, szyby zasnute były roletami, więc (ku swej ogólnej
dezaprobacie) nie mogła nic wcześniej podpatrzeć, i stając przed
brązowymi, ciężkimi drzwiami - zapukała.
- Proszę. - Jej serce zabiło mocniej na dźwięk stanowczego, męskiego
barytonu, który wysłał wzdłuż jej pleców niekontrolowany dreszcz.
Jakbym już gdzieś go słyszała, pomyślała ze zdziwieniem, jednak szybko odegnała tę myśl, naciskając na klamkę. Weszła do środka.
Serce podjechało niebezpiecznie blisko gardła, gdy niesamowicie znajome - przecież nie mogła tak szybko zapomnieć, spojrzenie czekoladowych oczu spoczęło na jej postaci.
W następnej chwili całe pomieszczenie wypełnił głośny śmiech - jednak nie ten kpiący, który zapamiętała... dziwnie ciepły, rozbawiony, i wiedziała, że nie ma mowy o pomyłce.
Jęknęła głośno. Właśnie zrozumiała, że kilkanaście minut temu nazwała
"kretynem" swojego potencjalnego (tak, jasne) pracodawcę.
Mam przechlapane. Prawda?
*
dwa miesiące później
Właściwie, mimo upływu długich sześćdziesięciu jeden dni, wciąż nie
mogła zrozumieć, jak to się stało, że dwudziestoośmioletni Diego
Hernandez, jeden z najmłodszych miliarderów świata, który początkowo
prowadził słabo prosperującą firmę, przekazaną mu w spadku po zmarłym
ojcu, lecz już po kilku latach - przy pomocy swego niezaprzeczalnego
geniuszu i charyzmy, wspiął się na wyżyny, zdobywając fortunę, po
nazwaniu go per "kretynem", a w myślach nawet gorszym epitetem, przyjął
ją na stanowisko swojej asystentki/sekretarki.
Pokręciła głową, nie, to się nie mieści w głowie.
Zignorowała irytujący, wciąż powracający w myślach głosik Franceski,
która pewnego dnia śmiejąc się diabolicznie, zaproponowała urocze
stwierdzenie, że szef ma do Ciebie słabość. Nachmurzyła się wtedy automatycznie - to nie mogło być prawdą,
dodała jeszcze natychmiast w myślach. Mimo, iż... dobra! była tą
blondynką o dość zgrabnym ciele, to przecież nigdy nie była uważana za
ładną, a co dopiero atrakcyjną. Ani w liceum, ani na studiach. I choć
wstyd przyznać (a może nie?), wciąż była całkowicie zielona w tych sprawach, jeśli wiecie, co ma na myśli.
Spojrzała w podręczne lusterko, stwierdzając szybko, że nienawidzi
swoich ciemnych okularów o grubej, kwadratowej oprawie. Westchnęła,
nigdy nie pomyślała o soczewkach; cóż, do tej pory nie miała dla kogo
się starać. Zrugała się w myślach. Czy teraz, na Boga, miała osobę, dla
której powinna się starać? Nie, szarpnęła gwałtownie głową, i skończ te żałosne rozmyślania.
Mimo wszystko, zaraz uśmiechnęła się promiennie, przypominając sobie
ciąg dalszy tamtej sytuacji, a raczej przedziału czasowego, gdy między
jednym śmiechem, krzykiem "Zabiję Cię!", a szaleńczą pogonią za
czarnowłosą przyjaciółką, wpadła na Hernandeza.
Dotyk jego ciepłych ramion, zapach perfum, spojrzenie w oczy...
wszystko, w tamtym momencie, było takie same jak zapamiętała ostatnim,
czyli za pierwszym, razem.
A może jednak z tą słabością...,
rozległ się cichy, niepewny głos w jej głowie, gdy przypomniała sobie
płomienny rumieniec, wstępujący na policzki, i o zgrozo! nie należał on
do niej. Nie, sarknęła na to, i nie myśląc o tym, co właściwie robi, wymierzyła sobie delikatny, aczkolwiek zauważalny, policzek.
- Dobrze się czujesz? - zapytał brunet z obawą, spoglądając w jej stronę. No tak, przecież nie była sama w pomieszczeniu.
Idiotka,
warknęła sama do siebie, robiąc skwaszoną minę, na co mężczyzna zaśmiał
się głośno. Zawsze tak robił; uważał, że blondynka wygląda nad wyraz
uroczo, z tymi zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami.
- Musisz nad czymś intensywnie myśleć, co? - zapytał Diego, opierając
się o skraj biurka, przy którym siedziała, wstukując do laptopa kolejne
cyfry z, doniesionego przed chwilą, protokołu.
Pokręciła głową, spuszczając wzrok. Mężczyzna ponownie zaśmiał się, a
ono poczuła jak klepie ją lekko po głowie. Zmarszczyła brwi; kolejna
rzecz, którą dość często robił. Nie, żeby jej przeszkadzało, skąd.
Jęknęła w myślach, z zamiarem szybkiego zapadnięcia się pod ziemię.
Francesca musiała pomylić coś w ocenie, bo cholera, to najwyraźniej ona miała do Niego słabość.
- Idę po kawę, przynieść Ci? - zapytał po chwili ciszy, już normalnym,
spokojnym głosem, odbijając się od krawędzi mahoniowego blatu.
Na chwilę uniosła wzrok, zaszokowana. Jednak
równie szybko przypomniała sobie, że to był Diego - tak, od razu
stwierdził, że powinni przejść na Ty, skoro jak stwierdził: "Wcześniej nie miałaś z tym większego problemu, cukiereczku", westchnęła - chyba chciał ją wtedy zawstydzić; udało się. Diego, jego imię odbiło się jak echem.
Mężczyzna mimo swojego łobuzerskiego wyglądu - nigdy niedopiętego,
ostatniego guzika koszuli, umięśnionego, wręcz atletycznego ciała,
kilkudniowego zarostu na twarzy i wrednego, gdy ktoś zalazł mu za skórę,
usposobienia - o czym w końcu sama się przekonała (cóż, w sumie... czy to nie ona pierwsza zaatakowała?),
łobuzem nie był. Wręcz przeciwnie był... dżentelmenem. Pogodnym,
opanowanym, miłym i niesamowicie sympatycznym. Diego potrafił rozbawić
ją na każdym kroku - najmniejszą uwagą, gdy tylko taki był jego zamiar.
Zagryzła wargi; jeśli dobrze pamięta, zdenerwował się na nią tylko raz -
na ogół był osobą cierpliwą. Jednakże, tamta sytuacja była z goła
inna... Z własnej głupoty - i nie, wcale nie rozproszył ją jego gorący oddech na policzku, zalała,
przyniesioną mu chwilę wcześniej kawą, ważne dokumenty; szczerze, sama
by się wściekła. Mężczyzna jednak szybko doprowadził się do porządku,
ściskając nasadę nosa, a ona stwierdziła z niewinną minką, że powinna
gdzieś mieć kopię zapasową. Roześmiał się wtedy, pocierając kark i
przeprosił za swój wybuch.
Miała szczęście, że kopia, zalanych dokumentów, rzeczywiście spoczywała na dnie jednego z folderów.
Jednak tym razem jej zdziwienie było w pełni uzasadnione. Przecież, to
ona przynosiła wszelkiego rodzaju kawy, lunche, nigdy na odwrót. A
jednak, to było miłe. Szybko powiedziała, przekręcając blond główkę, że szef musiał być w szampańskim nastroju. Tylko dlaczego?,
zamajaczyło w jej umyśle, jednak szybko zepchnęła niechciane pytanie na
sam spód podświadomości. Uśmiechnęła się, niebywale szeroko.
- Poproszę. Czarną, bez cukru. - Zmieszała się, gdy brunet spojrzał na nią zdziwiony. Czy powiedziała coś złego? Zmarszczyła brwi. - Czy coś się...
- Nie, nie - przerwał jej Hernandez. - Po prostu. - Zaczął, śmiejąc się
pod nosem. - Nie wiedziałem, że pijemy taką samą kawę.
Zamrugała oczyma; rzeczywiście, nigdy dotąd nie pili kawy w swoim
towarzystwie. Zazwyczaj, oboje zajęci byli pracą i wymieniali między
sobą jedynie kilka słów, dotyczących najczęściej jej kolejnych zadań, a
kiedy już naprawdę rozmawiali, to po godzinach, jednakże wtedy firmowa
kawiarnia była dawno zamknięta.
- Więc mam rozumieć, że espresso? - zapytał jeszcze mężczyzna dla
upewnienia, sięgając do swojego krzesła po marynarkę, którą zaraz
zarzucił na ramiona.
- Oh, tak. - Zarumieniła się wściekle. Nigdy nie używała tych skomplikowanych terminów. Dla niej czarna kawa zawsze pozostanie kawą czarną, tak po prostu.
Uśmiechnął się - nieco kpiąco, widząc jej zakłopotanie. - Zaraz wracam.
I już go nie było.
Kilkanaście minut później wrócił z dwoma kubkami, wciskając jej jeden
do ręki. Przyjęła go, kiwając z wdzięcznością. Zaraz jednak krzyknęła
zdziwiona, gdy złapał jej wolny łokieć i odciągnął ją od biurka,
kierując ich wspólne kroki w stronę jasnobeżowej kanapy.
- Jeszcze mi coś zalejesz. - Odpowiedział wskutek jej pytającego spojrzenia i wzruszył ramionami.
W jego głosie wyczuła aluzję do, nie tak odległego wydarzenia oraz
nutkę ironii. Prychnęła, wywracając oczyma, jednak usiadła grzecznie.
Mężczyzna zachichotał - co było do niego tak niepodobne, a tak!
Zarumieniła się, już kiedyś - gdzieś na początku, powiedział, że lubi
kobiety z charakterem, jednak jakiegoś tam szacunku wymaga. Jak
przystało na ich relację. Szef-pracownica, oczywiście!
Jęknęła żałośnie w myślach; był tak blisko.
Wypuściła powietrze przez nos, wołając - w zaciszu duszy, o błogi spokój. Zaciągnęła się zapachem świeżej, parzonej niedawno kawy i odetchnęła głośno. Ten aromat ją uspokoił; jak zawsze zresztą.
- Zarządzam przerwę - dodał, z uroczym uśmiechem, po kilku sekundach,
które dla niej w dziwny sposób przybrały koloryt wieczności, i oparł się
ramieniem o oparcie. Poluzował krawat, a ona odwróciła wzrok. - Porozmawiajmy.
Cholera, szepnęła. Gdyby mogła, pewnie teraz wyrywałaby sobie włosy. Z frustracji. Musisz się opanować, upiła pierwszy łyk.
- Mmm, pyszna - powiedziała pierwsze, co przyszło jej na myśl, a
mężczyzna, niczym w akompaniamencie, spróbował swojej, skinąwszy zaraz
głową.
- Masz rację - potaknął, odrzucając głowę do tyłu, eksponując przy tym długą szyję; a jej zabrakło oddechu.
- Cholerny... - Zaczęła cicho pod nosem.
Uniósł głowę i spojrzał na nią z, mogła przysiąc!, zadowolonym z siebie uśmieszkiem. - Coś mówiłaś?
- Nie, nic - wyszeptała, spoglądając z zacięciem na swoje dłonie,
zaciskające się coraz mocniej na styropianowym kubku. Czy on ją, kurcze, prowokuje?
Skrzywiła się, gdy jego przystojną gębę wykrzywił triumfalny uśmieszek; kolejny łyk - tym razem bardziej stanowczy.
Następne pół godziny - gdy tylko przestało być niezręcznie, upłynęło im
na ciekawej, cieszącej obydwie strony, rozmowie. Dyskutowali o
wszystkim i o niczym, śmiejąc się głośno - co chwilę. I chociaż kawa już
dawno została wypita, nie chcieli przestać.
W końcu otrząsnęła się z tego przyjemnego, lecz odrobinę nierealnego snu - bo to wszystko musiało być snem, nie mogło być inaczej, prawda? odchrząkując. - Chyba powinniśmy wracać do pracy.
Hiszpan (z urodzenia) uniósł nadgarstek i spojrzał na srebrny zegarek. - Racja.
Brunet przeciągnął się niczym wielki kot i wstał, podając jej rękę.
Chwyciła jego dłoń, z uśmiechem na ustach, i wstała z wygodnej sofy.
Podeszła do biurka, na nowo pogrążając się w papierach.
Nareszcie koniec,
pomyślała z wytchnieniem. To nie tak, że nie lubiła tej pracy, a skąd!
Po prostu, po kilku godzinach ciągłego siedzenia przy biurku, a także
nad wyraz dziwnym zachowaniu szefa, nie marzyła o niczym innym, jak o
powrocie do domu, a potem... zanurzeniu się w miękkiej pościeli. Mmmm, zamruczała w środku z zadowolenia.
Opuściła budynek firmy, a jej, otulone jedynie cienkim płaszczykiem, ramiona owiał chłodny wietrzyk. Zadrżała. W końcu, wielkimi krokami zbliżał się październik. Potem listopad, i proszę! Zima jak się patrzy. Zachichotała cicho, owijając się szczelniej chustą.
Firmowy kostium, który otrzymała, kilka dni po zajęciu posady, był wykonany z nadzwyczaj cienkiego materiału. No nic,
westchnęła, kierując się w stronę przystanku autobusowego. Ostatni
transport odjeżdżał o dwudziestej drugiej, ale jako, iż dziś (wyjątkowo)
nie została po godzinach, nie musiała przejmować się spóźnieniem.
Wskazówka zegarka zatrzymała się na dwudziestej piętnaście.
Zazwyczaj wychodziła o równej ósmej, jednak tym razem musiała pozamykać
gabinet i nieco posprzątać, gdyż Hernandez jakieś trzy godziny temu
opuścił budynek na rzecz biznesowego spotkania, i dotąd nie wrócił. Dziwne, najczęściej to on zajmował się takimi sprawami, gdyż, jak na kierownika przystało, wychodził z firmy ostatni.
Weszła na chodnik, zmierzając w znanym kierunku, gdy nagle zatrzymało
się przy niej czarne BMW. Uniosła brew; szyba opadła, ukazując
uśmiechniętą twarz Hiszpana.
- Wsiadaj. - Zarządził, a ona drgnęła. Czy powinna? Chyba dostrzegł jej niepewność, bo odezwał się ponownie: - No już, cukiereczku, przecież Cię nie zgwałcę.
Prychnęła oburzona, na tak jawną prowokację w jego głosie, i tupnęła
nogą. Okrążyła jednak samochód i wpakowała się na miejsce pasażera.
Zapięła pasy; spoglądając na niego spod byka.
- No już, już, tak sobie tylko żartuję - dodał, śmiejąc się cicho, i odpalił samochód. Ruszyli.
- Nieśmieszne.
- Oj no, daj spokój. Po prostu jadę w twoją stronę, pomyślałem, że Cię
podrzucę. - Wyjaśnił mężczyzna; chyba zrozumiał jak wielką gafę
popełnił.
Kiwnęła
głową, jednak nie odezwała się ani słowem. Sama nie wiedziała, co tak
bardzo ją zdenerwowało. Może fakt, że dla Niego to zawsze będzie tylko
jeden, głupi i nic nieznaczący żart? Nie wiedział jak na nią działa,
cholerny... kretyn? Zaśmiała się cicho, a brunet jakby odetchnął z
ulgą. Nie nacieszył się jednak zbyt długo, gdyż ponownie łypnęła na
niego złowrogo.
Reszta drogi upłynęła im w, nad wyraz przytłaczającej, wręcz duszącej, ciszy. Niemal dwadzieścia minut później byli na miejscu. Mężczyzna zaparkował na pobliskim parkingu, tuż obok, zamieszkiwanej przez nią - kamienicy.
Szepnęła ciche "dziękuje" i wyciągnęła dłoń w stronę klamki; chciała już wyjść...
- Ludmiła - przemówił Hernandez, i chwytając delikatnie jej nadgarstek, odciągnął go od pierwotnego celu.
Sapnęła zmrożona; jeśli dobrze pamięta, to będzie pierwszy raz, gdy dzisiejszego dnia użył jej imienia. Odwróciła wzrok od szyby, wpatrując się nagląco w przygaszone, ciemne jak gorzka czekolada, zwłaszcza w obliczu chłodnej nocy, tęczówki.
- Słucham?
Brunet zaczerpnął drżącego oddechu; zdziwiła się, chyba pierwszy raz wiedział go tak zdenerwowanego. Odchrząknął, wciąż nie wypuszczając jej dłoni z ciasnego objęcia.
- Przepraszam za to, co powiedziałem. - Wybałuszyła (dość nieelegancko) oczy. - Nie chciałem Cię zdenerwować - dodał, rozluźniając palce.
Była wolna. Westchnęła głośno, poprawiając fryzurę.
- Nie szkodzi - odparła i posłała w jego stronę, dziwnym trafem wcale niewymuszony, delikatny uśmiech.
No tak, nie potrafiła zbyt długo trzymać urazy, a już szczególnie w jego przypadku. Nie, gdy wiedziała go tak przybitego; Diego z markotną, na wpół smutną miną wydawał się taki... nieswój.
Uchyliła drzwi, chwyciła torebkę i...
- Ludmiła?
- Tak? - zapytała z rozbawioną miną, spoglądając w stronę nieźle skrępowanego mężczyzny, utkwiwszy z jedną stopą na zewnątrz.
- W następną sobotę, organizowany jest firmowy bankiet z okazji pomyślnego podpisania umowy z "Markizo Corporation".- Zaczął, a ona potaknęła głową na znak, iż rozumie; choć nie do końca wiedziała, ku czemu mężczyzna właściwie zmierza. - Pomyślałem, że... - Brunet ponownie urwał, a ona omal nie wybuchła śmiechem, widząc jego niepewną, jakby zawstydzoną miną. On, Diego Hernandez, najbardziej pewny siebie mężczyzna jakiego przyszło jej poznać, zbity z tropu? Niemożliwe! - Że może, poszłabyś ze mną?
Dokończył, a ona zdębiała - dosłownie. Serce zatłukło się w piersi, szczęśliwe.
Już od kilku długich sekund wpatrywała się w Hiszpana wielkimi, zaszokowanymi oczyma, a ten chyba opacznie zrozumiał jej reakcję, bo zaraz odchrząknął zmieszany i przemówił:
- Heh, bo wiesz, tydzień to całkiem mało czasu...
Umilkł, pocierając nerwowo kark. Zawsze tak robi, pomyślała zaraz, w obliczu problemu? - A nie chcę szukać kogoś na siłę.
W tej samej chwili, [jej serce] rozpadło się na tysiące drobnych kawałeczków.
W bursztynowych, teraz jakby zachmurzonych, oczach stanęły łzy. Co ona sobie wyobrażała? Na co liczyła? Uśmiechnęła się sztucznie; nie mógł wiedzieć, jak bardzo ją zranił.
- Rozumiem. - Kiwnęła głową. - Zgadzam się - wyszeptała, nawet na Niego nie patrząc, i postawiła kolejny krok. Trzasnęły drzwi. - Dobranoc.
Wpadła do mieszkania, zamykając drzwi na klucz. Chwilę potem upadła na chłodną podłogę i ukrywszy głowę w dłoniach zaniosła się głośnym, urwanym płaczem.
- Idiota! - wykrzyknęła, waląc pięściami w zimne, surowe panele.
Bajka okazała się koszmarem.
- Kretyn! - Tym razem o oktawę głośniej.
Wyjrzała przez okno, podciągając ciemną firankę.
A wspaniały sen dobiegł końca. Podniosła się, po kilku, zdecydowanie za długich, minutach i zmęczona doczłapała do sypialni. Weszła pod pierzynę, przymykając oczy. Załkała.
I tylko jedna rzecz, (wciąż) nie mogła dać jej spokoju. Diego powiedział, że jedzie w jej stronę, więc dlaczego, gdy tylko zniknęła za drzwiami, zawrócił i pojechał tą samą drogą, którą przybyli?
Nieważne, prychnęła lekceważąco, zagrzebując twarz w, nagle niewygodnej, poduszce - miała zapach samotności, to, i tak bez znaczenia.
A następnego dnia, w piątek, wszystko wróciło do normy, gdy przekraczając próg znajomego gabinetu, uśmiechnęła się promienie, i zapytała:
- A może kawy?
Reszta drogi upłynęła im w, nad wyraz przytłaczającej, wręcz duszącej, ciszy. Niemal dwadzieścia minut później byli na miejscu. Mężczyzna zaparkował na pobliskim parkingu, tuż obok, zamieszkiwanej przez nią - kamienicy.
Szepnęła ciche "dziękuje" i wyciągnęła dłoń w stronę klamki; chciała już wyjść...
- Ludmiła - przemówił Hernandez, i chwytając delikatnie jej nadgarstek, odciągnął go od pierwotnego celu.
Sapnęła zmrożona; jeśli dobrze pamięta, to będzie pierwszy raz, gdy dzisiejszego dnia użył jej imienia. Odwróciła wzrok od szyby, wpatrując się nagląco w przygaszone, ciemne jak gorzka czekolada, zwłaszcza w obliczu chłodnej nocy, tęczówki.
- Słucham?
Brunet zaczerpnął drżącego oddechu; zdziwiła się, chyba pierwszy raz wiedział go tak zdenerwowanego. Odchrząknął, wciąż nie wypuszczając jej dłoni z ciasnego objęcia.
- Przepraszam za to, co powiedziałem. - Wybałuszyła (dość nieelegancko) oczy. - Nie chciałem Cię zdenerwować - dodał, rozluźniając palce.
Była wolna. Westchnęła głośno, poprawiając fryzurę.
- Nie szkodzi - odparła i posłała w jego stronę, dziwnym trafem wcale niewymuszony, delikatny uśmiech.
No tak, nie potrafiła zbyt długo trzymać urazy, a już szczególnie w jego przypadku. Nie, gdy wiedziała go tak przybitego; Diego z markotną, na wpół smutną miną wydawał się taki... nieswój.
Uchyliła drzwi, chwyciła torebkę i...
- Ludmiła?
- Tak? - zapytała z rozbawioną miną, spoglądając w stronę nieźle skrępowanego mężczyzny, utkwiwszy z jedną stopą na zewnątrz.
- W następną sobotę, organizowany jest firmowy bankiet z okazji pomyślnego podpisania umowy z "Markizo Corporation".- Zaczął, a ona potaknęła głową na znak, iż rozumie; choć nie do końca wiedziała, ku czemu mężczyzna właściwie zmierza. - Pomyślałem, że... - Brunet ponownie urwał, a ona omal nie wybuchła śmiechem, widząc jego niepewną, jakby zawstydzoną miną. On, Diego Hernandez, najbardziej pewny siebie mężczyzna jakiego przyszło jej poznać, zbity z tropu? Niemożliwe! - Że może, poszłabyś ze mną?
Dokończył, a ona zdębiała - dosłownie. Serce zatłukło się w piersi, szczęśliwe.
Już od kilku długich sekund wpatrywała się w Hiszpana wielkimi, zaszokowanymi oczyma, a ten chyba opacznie zrozumiał jej reakcję, bo zaraz odchrząknął zmieszany i przemówił:
- Heh, bo wiesz, tydzień to całkiem mało czasu...
Umilkł, pocierając nerwowo kark. Zawsze tak robi, pomyślała zaraz, w obliczu problemu? - A nie chcę szukać kogoś na siłę.
W tej samej chwili, [jej serce] rozpadło się na tysiące drobnych kawałeczków.
W bursztynowych, teraz jakby zachmurzonych, oczach stanęły łzy. Co ona sobie wyobrażała? Na co liczyła? Uśmiechnęła się sztucznie; nie mógł wiedzieć, jak bardzo ją zranił.
- Rozumiem. - Kiwnęła głową. - Zgadzam się - wyszeptała, nawet na Niego nie patrząc, i postawiła kolejny krok. Trzasnęły drzwi. - Dobranoc.
Wpadła do mieszkania, zamykając drzwi na klucz. Chwilę potem upadła na chłodną podłogę i ukrywszy głowę w dłoniach zaniosła się głośnym, urwanym płaczem.
- Idiota! - wykrzyknęła, waląc pięściami w zimne, surowe panele.
Bajka okazała się koszmarem.
- Kretyn! - Tym razem o oktawę głośniej.
Wyjrzała przez okno, podciągając ciemną firankę.
A wspaniały sen dobiegł końca. Podniosła się, po kilku, zdecydowanie za długich, minutach i zmęczona doczłapała do sypialni. Weszła pod pierzynę, przymykając oczy. Załkała.
I tylko jedna rzecz, (wciąż) nie mogła dać jej spokoju. Diego powiedział, że jedzie w jej stronę, więc dlaczego, gdy tylko zniknęła za drzwiami, zawrócił i pojechał tą samą drogą, którą przybyli?
Nieważne, prychnęła lekceważąco, zagrzebując twarz w, nagle niewygodnej, poduszce - miała zapach samotności, to, i tak bez znaczenia.
A następnego dnia, w piątek, wszystko wróciło do normy, gdy przekraczając próg znajomego gabinetu, uśmiechnęła się promienie, i zapytała:
- A może kawy?
*
kilka dni później; sobota
kilka dni później; sobota
Jęknęła rozeźlona, chwytając za przód białej sukienki i podciągnęła ją wyżej.
- Obróć się. - Odezwała się Natalia.
Instruowana jej głosem, wykonała polecenie, czując się dokładnie tak,
jak się czuje zwierze w klatce, a zwłaszcza, gdy jej ciemnowłosa
przyjaciółka, trzymająca w ramionach swoją dwuletnią córeczkę -
Anastazję, wspomnianą wcześniej chrześnicę, której oparzenia nie były
jednak tak poważne (to Natalia panikowała, skacząc dookoła, bo mała w
wieku zaledwie półtora roku oparzyła sobie dłoń), i z każdym
gwałtowniejszym ruchem matki, (chyba myślała, że jest na swego rodzaju
karuzeli) uśmiechała się promiennie, oglądała ją uważnie od stóp do
głów.
- Ładnie Ci - stwierdziła kędzierzawa, bujając Ani (przezwisko wymyślił Maxi - ojciec dziewczynki), na prawo i lewo.
- Chyba żartujesz - powiedziała i puknęła się prześmiewczo w czoło. -
Jest za ciasna - dodała, zaraz demonstrując swoją rację, próbując się
wyprostować. Coś pękło.
- Nie moja wina, że masz takie wielkie piersi. - Brunetka machnęła dłonią. - Kiedyś była idealna.
- Natalia! - parsknęła, czerwieniąc się po cebulki włosów.
- Dobra, dobra. - Uniosła dłonie w obronnym geście. - Znajdziemy coś innego. Potrzymaj Ani. - Wręczyła córeczkę w jej ręce.
Objęła małą ramionami, spoglądając z uśmiechem w jej ciemnobrązowe, czekoladowe? oczy, które odziedziczyła po nikim innym, tylko po ojcu.
Natalia i Maxi poznali się jeszcze w liceum; dużo czasu minęło jednak
nim przyznali się przed sobą do skrywanych wewnątrz uczuć (wcześniej
ostro zarzekali się, że jednym co ich łączy, jest przyjaźń) - i cóż, zaśmiała się, miałam w tym swoją zasługę. Teraz tworzyli bardzo zgrane i kochające się małżeństwo, z czteroletnim stażem w zanadrzu.
Zerknęła w stronę dziewczynki, poprawiając jej przykrótkie, kręcone, ciemne włoski. Anastazja była owocem tej miłości.
Ucałowała jej czółko. Ani otworzyła, zamknięte jeszcze chwilę temu,
oczka i uśmiechnęła się pięknie - swoją dziecięcą, lekko pyzatą buzią, a
w jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki.
- Lusia - wyszeptała dziewczynka cichutko.
- Tak, słońce? - odrzekła, pozwalając, by filigranowe rączki objęły jej twarz.
- Bszydko. - Zmarszczyła brwi, czując dotyk drobnych paluszków na ciemnych oprawkach.
- Okulary? - Mała kiwnęła głową. - Tak wiem, kochanie. Ciocia nic nie
poradzi - dodała, i jakby chcąc zaprezentować swoją niemoc, wzruszyła
przesadnie ramionami.
-
Za to ja mogę coś poradzić. - Zza jej pleców rozległ się dość
diaboliczny śmiech. Przełknęła ślinę, rzucając się do ucieczki,
odkładając wcześniej chrześnicę. Już ona wiedziała, co Natalia miała na
myśli.
Kilka minut
później leżała, przerzucona przez pufę, wierzgając nogami i rękoma,
przez co Natalka musiała podduszać ją lekko łokciem - co by nie dostać w
twarz, i darła się wniebogłosy, gdy czarnowłosa próbowała wcisnąć do
jej oczu... Soczewki.
- Złaź ze mnie!
Coś się rozbiło.
- Ludmiła, cholera!
Coś zatrzeszczało.
Maxi, obładowany zakupami - ponieważ, jak stwierdził po kilku godzinach przebywania z dwoma (pardon, trzema) kobietami naraz: Przebieranki to nie jego pole bitwy,
i obiecał, że jeszcze przed wyjazdem Lusi (jak pieszczotliwie nazywał
ją w ślad za córką), które miało nastąpić o dwudziestej; spojrzał na
zegarek... osiemnasta trzydzieści, przygotuje ("lekkostrawną!" to
słowo brzmiała niezwykle dziwacznie, jednak tamtego dnia pani Ponte
używała go nad wyraz często) kolację, i przerażony widmem armagedonu,
gdy tylko zza zamkniętych drzwi dobiegł go dźwięk szamotaniny, wkroczył
do środka.
Jakież było
zdziwienie niskiego bruneta, gdy zamiast oblicza śmierci i pożogi
dostrzegł swoją małą, gaworzącą słodko córeczkę, rozłożoną na dywanie,
gdzie tuż obok trwała zaciekła walka między dwoma (wydawałoby się
dorosłymi - phi, pozory!) kobietami. Soczewki poszły w ruch!, wykrzyknął mężczyzna w myślach, zrozumiale.
- Maxi! - krzyknęła głośno, błagalnie.
Jednakże, to nie było zbyt mądre posunięcie, bo właśnie w tym momencie
nieuwagi odsłoniła się za bardzo, co Natalia wykorzystała, z triumfalnym
uśmiechem na twarzy, wpychając jej jedno ze "szkiełek", wprost do
lewego oka.
- Moje oko! - Zawyła.
- Uuu. - Brunet wydał z siebie współczujący dźwięk, gdy kobieta
krzyknęła ponownie - jego Natalka była szczwaną bestią, w trakcie
poprzedniego lamentu złotowłosej, wepchnęła do prawego oka - tę drugą.
Ponte odstawił zakupy na stolik i opadł na miejsce obok córki.
- Gupie? - zapytała Ani, wskazując paluszkiem nieruchomą "ciotkę" i
matkę, która właśnie opadła na ziemię, dysząc ciężko, zupełnie jak po
przyciągnięciu maratonu.
- Zdecydowanie, ale ciii - szepnął, starając się nie narazić żadnej z nich. Mała zachichotała.
- Wiesz? - Rozległ się zdziwiony głos blondynki. - To wcale nie jest
takie złe. - Potaknęła radośnie głową, odkładając okulary, wcześniej
dość brutalnie potraktowane przez Natalkę, do futerału.
- Hah, hah. - Brunetka wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, padając na wznak. - No co Ty nie powiesz!
Maxi zaśmiał się, przy zawtórowaniu własnej pociechy.
Podeszła do lustra, stwierdzając z ulgą, że jej oczy wciąż miały
naturalny, bursztynowy kolor, a nie jakiś całkiem niestworzony -
czerwony czy fioletowy, do czego Natalia mogła się z całą pewnością
posunąć, w ramach tej dziwacznej zemsty (czy jak sama zainteresowana
twierdziła - odwetu), którą prowadziła już od jakiegoś czasu, za całkiem przypadkowe
pofarbowanie jej włosów na perłowy blond (nie jej wina, że w drogerii
się pomylili, prawda?!), a jednak... uśmiechnęła się promiennie w jej
stronę.
I nagle coś
zrozumiała; w końcu - po tylu latach, nie miała na sobie okularów.
Przyjrzała się swojej, nieosłoniętej niczym, twarzy; ciche "wow" opuściło jej usta, gdy zdała sobie sprawę, że teraz wygląda całkiem inaczej, że jest, że jest...
- Ja... - wyrwało jej się, lecz równie szybko umilkła.
- Jesteś piękna - dokończyła zamiast niej Natalia, stając za nią i
oparłszy głowę o jej ramię, rozpuściła blond włosy, wypinając z głowy
przyjaciółki srebrną spinkę.
Jasne kosmyki opadły długimi kaskadami, rozsypując się po nagich,
mlecznobiałych ramionach. Duże, bursztynowe oczy zerkały zdziwione,
jednak, jakby... ufne? Pełne usta rozpostarły się w szerokim, pięknym uśmiechu, a wysokie kości policzkowe nabrały koloru.
- Teraz jeszcze tylko makijaż, sukienka i voila!,
księżniczka jak się patrzy - szeptała podekscytowana Natalka, jednak
ona nie zwracała uwagi na jej słowa, zbyt pochłonięta widokiem,
roztaczającym się przed sobą.
- A co Ty się tak napaliłaś na ten bankiet, kochana? - Coraz śmielsza harce żony przerwał Maxi. - To nie Ty na niego idziesz.
- No właśnie! - Uniosła oskarżycielsko palec. - Bo ktoś tu nigdzie mnie
nie zaprasza. - Założyła ręce na piersi, niczym - dogłębnie obrażone,
dziecko.
- Aw,
kochanie. - Mężczyzna pojawił się tuż za Natalią, obejmując jej talię. -
Jeśli tak bardzo chcesz, możemy jutro pójść na kolację, we dwójkę.
Tylko Ty i Ja. - Mówiąc to wszystko, zbliżał się coraz bardziej, aż w
końcu ich usta złączyły się w delikatnym, acz namiętnym pocałunku,
spragnionych siebie ciał.
- Hej! - Przerwała im. - Ktoś tu miał robić kolację. - Łypnęła na
bruneta, który zaśmiał się tylko, wystawiając ku jej osobie język,
jednak posłusznie wykonał polecenia, biorąc małą na ręce i udając się w
stronę, przedzielonej zaledwie ścianką, kuchni. - A znowu ktoś inny,
miał mi pomóc.
- Wybacz, kochana. - Młoda matka udała skruszoną, podchodząc do szafy.
Westchnęła, wcale nie była zła, raczej zdenerwowana wizją zbliżającego
się spotkania; miała wrażenie, że zaraz oszaleje. Mimo, że - między nią,
a Hernandezem nic nie było wyjaśnione, a w pracy wciąż udawali zupełnie
niezależnych od siebie znajomych (zamienili ze sobą tylko kilka słów
odnośnie wspólnego wypadu, a mianowicie te dotyczące godziny spotkania,
etc, etc.), to jednak sama myśl o mężczyźnie, tak blisko, w smokingu?, przyprawiała ją o szybsze bicie serce, przesadną potliwość dłoni.
Szlag, czuła się zupełnie jak zakochana, głupiutka nastolatka.
- W co by Cię tu ubrać, hmm - szeptała ciemnooka bardziej do siebie,
niż do niej. Opadła na kanapę. - To nie. - Na podłogę spadło coś
czerwonego. - To też nie. - Tym razem niebieska, niesamowicie szeroka
sukienka śmignęła obok ucha. - A może... - Nastała dłuższa chwila
ciszy.
- To? - Chwyciła
się za serce, gdy, tuż przed jej nosem, pojawiła się (znikąd!)
rozanielona Natalia, trzymając w dłoniach, zupełnie czarny, połyskujący
lekko, materiał.
Przyjrzała się uważnie. Mała czarna,
sapnęła wewnątrz z niedowierzaniem. Pamiętała zakup tej sukienki, choć
nigdy jej nie ubrała, ponieważ, jak sama stwierdziła, była zbyt... wyzywająca, i kupiła ją tylko ze względu na namowę, przebojowej, jak mawiali, koleżanki ze studiów - Camili.
Rudowłosa na drugim roku opuściła internat, a po uniwersytecie dość szybko rozniosła się plota o jej domniemanej ciąży. No to pobalowała, pomyślała z mściwą satysfakcją. Cóż, nigdy jej nie lubiła.
W każdym razie, po swoim stwierdzeniu zakopała sukienkę głęboko w
szafie, i zapomniała. Właściwie nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się,
że zaginęła gdzieś podczas przeprowadzki z akademika do wynajętego - jej
obecnego lokum, mieszkania.
- Jest genialna - stwierdziła przyjaciółka, bez owijania w bawełnę. - Ubieraj.
- Jest genialna - stwierdziła przyjaciółka, bez owijania w bawełnę. - Ubieraj.
Pokręciła głową.
- No nie bądź taka. Mówię Ci, ten cały Hernandez oszaleje. - Zaśmiała
się głośno, gdy brunetka poruszyła zabawnie brwiami. Szybko jednak
spoważniała.
- Coś mi
się nie wydaje. - Westchnęła i, moim wszystko, wyrywając ubiór z
zachłannych dłoni Natalii, skierowała się do jasnej, wyłożonej płytkami
łazienki.
Jej
mieszkanko - choć małe, było przytulne i wspaniale urządzone. Wzruszyła
ramionami; po prostu, nie potrzebowała kolejnych metrów kwadratowych,
skoro i tak mieszkała sama.
Wciągnęła na siebie materiał, wygładzając sukienkę w okolicach ramion,
płaskiego brzucha. Spojrzała w lustro - okej, może wyglądała zabójczo,
gdyż czarna, zupełnie gładka (oprócz delikatnych, perełkowych zdobień
na krańcach rękawów) sukienka sięgała zaledwie ud, owalny dekolt
odsłaniał tyle ile powinien - nie za dużo, nie za mało, a długie rękawy,
idealnie przylegające do ciała (tak jak całe odzienie), nadawały jej
postaci eleganckiego, bardziej dystyngowanego wyrazu, ale... nie,
tym razem nie miała żadnego "ale" w zanadrzu. Co jest nieco śmieszne,
bo zawsze była zakompleksioną osobą, już od najmłodszych lat swojego
życia, kiedy to rodzice najpierw zamieszkali osobno, wymigując się przed
nią separacją, a potem rozwiedli - zostawiając ją samą, po środku. Między przysłowiowym młotem, a kowadłem, co?
Wyszła z łazienki, pukając - odwróconą tyłem, Natalię w nagie ramię.
Wysokie, czarne szpilki, z odkrytymi palcami, sprawiały, że sama
blondynka była dużo wyższa niż zazwyczaj, a jej zgrabne nogi wyglądały
na jeszcze dłuższe.
- O matko. - Tylko tyle była w stanie wykrzesać z siebie, o kilka miesięcy starsza, przyjaciółka, gdy ją zobaczyła.
Uśmiechnęła się niepewnie. - Może być?
- Czy może, czy może?! Luśka wyglądasz cudownie! - wykrzyknęła
brunetka, używając nawet jej słodkiego, nadanego przez Anastazję,
przezwiska, którego tak samo - jak i ona, nie znosiła. - Uh, coś czuję,
że nie odpędzisz się od adoratorów - dodała i uśmiechając zalotnie,
powachlowała się dłonią.
- Przestań. - Zachichotała, uderzając ją w ramię.
- Teraz jeszcze tylko Cię umalujemy. - Mówiąc to, Natalia sięgnęła w
stronę kosmetyczki i wyciągnęła z niej kilka - najbardziej istotnych,
rzeczy.
Przejechała po
jej ustach czerwoną szminką, a oczy podkreśliła czarną maskarą.
Delikatny róż rozświetlił policzki, choć jak stwierdziła czarnowłosa...
wcale tego nie potrzebowała: "Ty już błyszczysz", i była jej za
te, w pewien sposób pokrzepiające, słowa naprawdę wdzięczna, bo cóż,
chyba nigdy nie była zdenerwowana bardziej niż teraz, w tej chwili. W całym swoim dwudziestoczteroletnim życiu!
Pół godziny później wskazówki zegara przesunęły się, zahaczając o godzinę dziewiętnastą trzydzieści. Odchyliła się niedbale na krześle, spoglądając na roześmianą dwójkę przyjaciół oraz Ani, która siedząc na kolanach ojca wierciła się na wszelkie możliwe strony. Mała była prawdziwym, nieskończonym niemal, wulkanem energii.
Zaśmiała się, kręcąc głową; zaraz jednak jej usta wygiął przygaszony, na krańcach, uśmiech. Czasem patrząc na nich, żałowała. Zazdrościła. Dlaczego ona nie ma rodziny, dlaczego nie ma nikogo, kto mógłby ją pokochać? - To najczęstsze z pytań, które sobie w takich momentach zadawała. A potem, jak na zawołanie, przypominała sobie słowa ciemnowłosego przyjaciela: "My jesteśmy twoją rodziną".
Potrząsnęła głową, w takim razie ma najlepszą rodzinę pod słońcem. Pomocną, świetlistą, o nieskończonej, wciąż buchającej niczym płomień, miłości. Ją też pragnęli objąć, pochłonąć w te zdradliwe - bo nie ma odwrotu, lecz tak bardzo pożądane, odmęty. Czy im na to pozwoli?
Maxi był genialnym kucharzem - w swoim wieloletnim, owocnym związku z brunetką, to właśnie brązowooki zajmował się takimi sprawami, podczas gdy Natalia studiowała prawo, jednakże nie mogła zmusić się na, chociażby tknięcie smacznie wyglądającej potrawy. Ponte spojrzał podejrzliwie.
- Myślałem, że lubisz moją kuchnie. - W jego głosie spostrzegła lekki wyrzut.
- Bo to prawda - odpowiedziała szybko, nie chcąc niepotrzebnie urazić mężczyzny. - Po prostu nie jestem głodna.
- Denerwuje się, to oczywiste. - Swoje trzy grosze wtrąciła Natalia.
Zgromiła ją wzrokiem; przyjaciółka uwielbiała to robić, ale nie mogła mieć tego kobiecie za złe... To właśnie te drobne szczegóły - choć nieraz irytujące wszystkich wokół, tworzyły Pontównę. I mimo wad, nie zamieniłaby czarnowłosej na nikogo innego. Bo, w końcu, kto ich nie ma?
- Może troszeczkę. - Wypuściła powietrze przez nos, z niewinnym uśmiechem. Wyłamała palce.
Natalia zachichotała, kręcąc głową i wróciła do konsumowania przyrządzonej przez męża sałatki.
O równej dwudziestej rozległ się dzwonek do drzwi. Uśmiechnęła się lekko; Hernandez nie tolerował spóźnień, więc oczywistym było, iż sam jest nad wyraz punktualny.
Obciągnęła sukienkę, nagle martwiąc się, że może pokazywać trochę za dużo, i wymieniając uściski z każdym po kolei (tylko, śpiącą już, małą ucałowała w czółko), porywając jeszcze po drodze czarną, maleńką kopertówkę, którą pożyczyła od kuzynki - Lary, podeszła w stronę drzwi.
Odetchnęła głęboko; ostatni raz - coś czuła, że przy nim zabraknie jej oddechu, i pociągnęła za klamkę. Oczywiście - miała rację, i zdała sobie z tego sprawę, gdy tylko za drzwiami spostrzegła jego wyprostowaną sylwetkę. Diego miał na sobie (jak wcześniej przypuszczała) czarny smoking, idealnie skrojony - dopasowany, równie czarną muchę pod szyją, która o dziwo nadawała mu zabawnego, swobodnego wyrazu, dokładnie wystylizowane włosy, i ledwo, bo ledwo, ale jednak widoczny zarost.
Mężczyzna uśmiechnął się - w ten sposób, w który tylko on potrafił, a pod nią ugięły się kolana. Po chwili, zmierzył jej całą postać - od stóp do głów, uważnym spojrzeniem i sam zdębiał.
- Ludmiła. - W jego ciemnych oczach dostrzegła niedowierzanie, zachwyt, podziw?
- Diego. - Odparła, witając się. Zaśmiała się w duchu, na widok jego skołowanej miny.
- Wyglądasz... - Urwał i zarumienił się... wściekle? Czy wzrok, aby jej nie myli? - Pięknie. - Dokończył, już pewniej, odchrząknąwszy wcześniej.
- Aw, dziękuje. - Zachichotała, mrugając zalotnie rzęsami, a gdy zdała sobie sprawę z tego co robi, zaczerwieniła się równie mocno, co mężczyzna, chwilę temu. - Ty też niczego sobie. - Wybrnęła, odzyskując nagle zdolność mówienia, uderzając go lekko w ramię. Jak kumpla?
Dobra, może nieco bardziej niż "niczego sobie", ale tego wiedzieć nie musiał. W końcu, czy to nie On powiedział niedawno, że może mieć każdą? (A przynajmniej tak zinterpretowała jego słowa) W takim razie, czy była dla niego jakimkolwiek wyzywaniem? Nie, była pod ręką. Prychnęła.
- Coś się stało? - zapytał brunet, marszcząc brwi.
- Nie, nie - zaprzeczyła, uśmiechając się słodko, a na przystojnej twarzy Diego pojawił się grymas; dostrzegł nieszczerość jej uśmiechu - podczas dwóch miesięcy wspólnej pracy miał sporo czasu na obserwowanie blondynki, i cóż, korzystał z tego prawa bardzo często, ale o tym wiedzieć nie powinna... Prawda?
- W takim razie, chodźmy - zaproponował po chwili, z rozbrajającym uśmiechem, a ona - drugi raz tego samego dnia, zapomniała jak właściwie ma na imię. Przyjęła jego ramię.
- Nie czekajcie! - krzyknęła jeszcze, obracając się w stronę zaszokowanych przyjaciół. Wzruszyła ramionami, ciekawe, o co im chodzi...
Wyszli na zewnątrz, przed zadbaną kamienicę, a jej ramiona owiał mroźny, jednakże, w tej chwili niezwykle przyjemny, wietrzyk. Bo choć nie chciała przyznać sama przed sobą, dotyk Hiszpana palił. Czuła, że płonie, rozgrzewana każdym - najmniejszym nawet, ukradkowym spojrzeniem. Zawadiackim uśmiechem. Cóż, przynajmniej miała wytłumaczenie na wciąż nieblaknące rumieńce. (Całkiem mroźno, prawda?)
Podeszli do czarnego, zaparkowanego na podjeździe BMW, tak świetnie kobiecie znanego z ich ostatniej, wspólnej przejażdżki. Ilekroć wracała wspomnieniami do tamtego wydarzenia, chwili, jej oczy nieznacznie gasły.
Mężczyzna otworzył jej drzwi, jak na dżentelmena przystało, i okrążając samochód, zasiadł na miejscu kierowcy. Usadowiła się wygodnie, odkładając kopertówkę na tylne siedzenie, i zapięła pasy. Odprężyła się, już po chwili, w takt spokojnego, wysyłającego wzdłuż jej kręgosłupa - przyjemny dreszcz, głosu Johna Lennona sączącego się wolno z głośników. Radio okazało się być jedynym (głośniejszym) towarzyszem ich podróży. Hernandez zbyt pochłonięty był drogą, ona - nie chciała mu przeszkadzać. Milczeli.
Pół godziny później zajechali pod, równie wielką - co ich własnej firmy, nieznaną jej dotąd, siedzibę "Markizo Corporation", chociaż, to ona sama przecież, brała udział w tworzeniu poszczególnych paragrafów umowy. Praca zobowiązuje, pomyślała, chichocząc.
Mężczyzna, jak poprzednio, otworzył drzwi, ofiarował ramię. Podeszli do oszklonego, rozsuwanego wejścia i wstąpili do środka. Uderzył w nią powiew ciepła, szum rozmów, zapach drogich, szykownych perfum, wody kolońskiej. Razem z inną grupą wpakowali się do windy, z zamiarem wjechania na ostatnie - trzydzieste piętro, gdzie mieścił się olbrzymi taras, sala konferencyjna, i jak się okazało - właśnie tamte pomieszczenia postanowiono wykorzystać, podczas organizacji bankietu.
Spojrzała po pozostałych, z którymi zaszczyt było jej dzielić windę, i bardzo szybko zauważyła, że każdy mężczyzna ma na sobie smoking, a kobieta ubrana jest elegancko - prawie, że wytwornie... Spojrzała z uśmiechem na swoje ubranie; to jednak był dobry pomysł, dodała w myślach. W małej czarnej prezentowała się niezwykle szykownie.
Zaparło jej dech w piersiach, a usta opuścił cichy okrzyk zdziwienia, podziwu?, na co mężczyzna bez oporów zachichotał, zgarniając ją do środka, gdy tylko dostrzegła wnętrze sali, w której przyjdzie im spędzić najbliższe kilka godzin.
Pomieszczenie miało owalny kształt, w jednym kącie mieściły się stoły z przekąskami, napojami, na środku stał bar, wokół którego mieściło się mnóstwo roześmianych gości, mężczyzn stawiającym zarumienionym kobietom drinki, a znowu w przeciwległym, od pierwszego zakątku, mieściło się podwyższenie, coś w rodzaju sceny, z ciemnoskórym DJ'em za konsolą.
Wszystko przystrojone było tysiącem, pachnących pięknie, kwiatów - gdzieniegdzie po prostu w roli wazonów, indziej - spływającym ku ziemi girland. A także połyskujących, jasnych lampeczek zwieszonych od jednego kąta do drugiego, i tak przez całą długość, szerokość. Srebrno-złote serpentyny spływały z sufitu, zahaczając co rusz, o ich włosy, ramiona.
Jednak tym, co wyryło na niej największe wrażenie był ogromny, kryształowy żyrandol, mieszczący się na samym środku, i chybotający wesoło na boki. Miliony kryształów odbijało kolorowe światła otulając całą sale mnóstwem promieni, tęczowymi refleksami.
Sapnęła z zachwytu.
- Podoba Ci się? - zapytał Diego, z rozczuloną miną.
Kiwnęła tylko głową, jednak szybko spuściła głowę, zażenowana. Cóż, w przeciwieństwie do Hiszpana, nie często miała okazję bywać w takich miejscach. Właściwie, z ręką na sercu, była na tego typu imprezie pierwszy raz. Zabawne?
Przez następne pół godziny zaczepiani byli przez gości, jakieś ważne osobistości, dlatego musieli stać, uśmiechać się ładnie i wymieniać formy grzecznościowe. Hernandez za każdym razem przedstawiał ją jako swoją "asystentkę", i gdy przy okazji nadmieniał jak "świetną" pomocnicą była, po jej ciele, w okolicach serca, rozlewało się przyjemne ciepło. W końcu cała sprawa zaczęła ją nudzić, mężczyznę chyba też, bo jego mina na chwilę przybrała wyraz cierpiętnika, gdy w ich stronę podeszła kolejna para snobów.
Popijała właśnie przyniesiony przez Hiszpana poncz, gdy coś ciemnego mignęło jej przed oczyma i wpadło w rozpostarte ramiona. Rozszerzyła zaszokowana oczy, dostrzegając roześmianą Francescę, w równie czarnej, co jej sukience, jednak nie przylegającej, a rozkloszowanej u dołu, sięgającej przed kolana. Wyglądała pięknie.
- Ludmiła. - Włoszka kiwnęła głową z uznaniem, okrążając ją dookoła. - Wyglądasz... inaczej - podrapała się po brodzie. - Soczewki?
Przytaknęła głową, zmieszana.
- A więc Natalii w końcu się udało? - Zachichotała Francesca.
Mimo, iż ciemnowłosa piękność nie znała jej przyjaciółki, w ciągu tych (teraz już ponad) dwóch miesięcy zdążyły się zżyć na tyle, by wiedzieć o sobie bardzo dużo, jak nie wszystko. W czasie przerw, to właśnie z Włoszką odwiedzała wszelkiego rodzaju kawiarnie, restauracje, co by napić się kawy, czy zjeść porządny obiad. Oprócz tamtej, jednej sytuacji, zamajaczyło gdzieś w podświadomości, a przed jej oczyma, bez udziału woli, stanęła scena, kiedy to pijąc kawę, i opierając ramieniem o kanapę, wesoło gawędziła z Hernandezem.
- Tak - wyszeptała zarumieniona, odgarniając zagubiony kosmyk blond włosów za ucho. Nie mogła normalnie funkcjonować, gdy obiekt jej skrytych (naprawdę? Jesteś pewna?) westchnień, wodził za nią uważnym spojrzeniem czekoladowych tuneli.
Francesca kiwnęła, z aprobatą. - Mówiłam, że to dobry pomysł.
Posłała jej niewymuszony, szczery uśmiech. - A właściwie, Fran. - Upiła kolejny łyk. - Dlaczego tutaj jesteś?
- A! Właśnie! - wykrzyknęła kobieta, z poszerzonymi w zrozumieniu źrenicami, i ślad po niej zaginął.
Zamrugała oczyma, a kiedy spojrzała na Diego ten wzruszył ramionami. Ciemnowłosa zawsze była nieco, ekhm... roztrzepana.
Panująca między nimi, nagle niezręczna, cisza nie trwała jednak zbyt długo. Z tłumu ponownie wyłoniła się Włoszka, ciągnąc za sobą wysokiego, zielonookiego blondyna, o przystojnej twarzy i szerokim uśmiechu.
- To jest Leon, mój narzeczony. - Odezwała się kobieta podniosłym, jakby lekko patetyczny, tonem. Zachichotała. - Jego rodzina prowadzi dość sporą firmę deweloperską, zupełnie jak Diego (mimo wszystko, z szefem, większość osób była na "Ty"), dlatego przyszłam tu z nim.
Przyjrzała się mężczyźnie i nagle coś zaświtało. - Ah, więc to jest ten sławny pan, o którym tak wiele słyszałam? - Francesca spłonęła rumieńcem.
Leon zaśmiał się; to był bardzo przyjemny dźwięk.
- Najwyraźniej. - Przemówił, łapiąc jej wolną dłoń. - Leon Verdas, miło mi. - Pochylił się i ucałował jej wierzch.
Zarumieniła się mocno. - Ludmiła Ferro, mnie również.
- Ekhm. - Ktoś odchrząknął.
Wybałuszyła oczy, gdy wspomnianym "ktosiem" okazał się Diego, z dość nietęgą miną. Spłonęła rumieńcem, chrząkając coś na kształt "Oh", gdy okazało się, że zielonooki wciąż nie puścił jej dłoni. Wyrwała się delikatnie, co by przypadkiem blondyna nie spłoszyć, i uśmiechnęła lekko.
- Uuu. - Francesca objęła szyję ukochanego. - Widzę, że ktoś tu się polubił. Tylko wiesz, żebyś mi go czasem nie podkradła. - Pokiwała jej prześmiewczo palcem. Cała trójka wybuchnęła szczerym śmiechem.
Spojrzała na bruneta, po swojej lewej, który wymamrotał coś pod nosem i zacisnął usta w wąską kreskę. Uniosła wydepilowaną brew. Zazdrosny?, przebiegło jej przez myśl, lecz szybo zepchnęła dziwne słowo na dno, kręcąc szybko głową, gdy zdała sobie sprawę z jego absurdalności.
Włoszka zamilkła, gdy szef łypnął na nią złowrogo, i unosząc na chwilę wyżej brwi, coś zrozumiała, a przynajmniej tak jej się wydawało, bo nagle uśmiechnęła się złośliwie - uśmiechem triumfalnym, jakby wszystko wiedzącym i powiedziawszy: - Dobrze, my już pójdziemy. - Odeszła z narzeczonym w stronę parkietu.
Mrugnęła - raz, drugi, jednak wiedząc, że i tak nigdy nie uda jej się zgłębić tajników psychiki kobiety, pokręciła zrezygnowana, lecz rozbawiona, głową. Zerknęła niepewnie w stronę starszego, bo o cztery lata, mężczyzny.
Uśmiechnął się - delikatnie, bo zaledwie kącikiem ust, jednakże to wystarczało, by wzdłuż jej pleców przebiegł elektryzujący dreszcz.
- Ludmiła. - Zaczął, a głos miał tak pociągający i niski, że jej serce podjechało niesamowicie blisko gardła - zupełnie jak kiedyś, za pierwszym razem, tym razem nie ze strachu, a z jakiegoś innego, niezidentyfikowanego uczucia.
Przełknęła ślinę, obserwując delikatny ruch jego dłoni, która szybko spoczęła na jej policzku. Zarumieniła się, zaledwie centymetry?
- Oh, Hernandez, tu jesteś! - Za nimi rozległ się tubalny głos, a czar prysł, gdy Diego westchnął głośno, i odwracając spojrzenie od jej zamglonych tęczówek, zerknął na przybysza.
- Pan Markizo, witam. - Przywitał się brunet uprzejmie, choć w jego głosie dostrzegła zgryzotę. Odeszli na bok.
Odetchnęła głośno, dotykając płonącego policzka. W miejscu, gdzie spoczęła, a chwilę później zniknęła jego duża, silna dłoń, odczuwała przyjemne mrowienie, ciepło. Jęknęła zła, wręcz zrozpaczona. Spuściła głowę, dlaczego?
Wyrwała się z przykrego letargu i ruszyła w stronę wyjścia na taras (czy tam balkon); potrzebowała odrobiny świeżego powietrza. Łokciami oparła się o żelazną barierkę i rzucając jedno, szybkie spojrzenie niebu, które zewsząd pokryte było gwiazdami, ukryła zarumienioną twarz w dłoniach.
Głupia, wyklęła się w myślach. Wariatka.
Zadrżała z zimna. Ten stan nie trwał jednak dostatecznie długo, by mogła porządnie zamarznąć, bo zaraz poczuła coś ciepłego i gładkiego, opadającego i opatulającego jej ramiona. Uniosła wzrok, spoglądając na uśmiechniętą twarz Hernandeza. Oddał jej swoją marynarkę. Ścisnęła materiał.
- Dziękuje. - Hiszpan ledwo zrozumiał jej wypowiedź, tak cicha była.
- Nie ma za co. - Wzruszył jeszcze ramionami. - Jest całkiem chłodno, prawda? - Spojrzał na nią, opierając się - tak samo jak ona, obok.
Kiwnęła głową. Chwilę trwali w ciszy, lecz pierwszy raz od niepamiętnych dziejów (czyli tygodnia) nie była ona niezręczna, a wręcz pożądana.
- Wiesz. - Poluzował delikatnie muszkę. - Nigdy nie lubiłem tego typu imprez.
Zaśmiała się, może tylko trochę za głośno. Kto jak kto, ale mężczyzna nie miał sobie równych w rozluźnianiu atmosfery.
- Racja. - Przytaknęła śmielej. - Są nudne.
Tym razem to ciemnooki wybuchł głośnym śmiechem. - I właśnie dlatego Cię lubię. - Spojrzał na nią, a jego tęczówki przeszyły ją na wskroś. - Wiedziałem, że zabierając Cię, będę mógł się wyluzować. W sumie, to wyjaśnia powód, dla którego to zrobiłem.
Zamarła na chwilę, niezdolna nawet do zaczerpnięcia oddechu, a co dopiero wypowiedzenia, czy tam sformułowania, jakiegokolwiek słowa, zdania. Szybko jednak odzyskała rezon. Spojrzała nań kątem oka; mężczyzna, nie pozostawał dłużny, uważnie przyglądając się jej poczynaniom, spod przymrużonych powiek.
- Naprawdę? - Obróciła się tak, by spojrzeć brunetowi prosto w oczy. W jej głosie pobrzmiewała ostra nuta. - A nie dlatego, że nie było już wystarczająco dużo czasu, by szukać zastępstwa?
Na chwilę zamarł, zlękniony.
- Ja... - Chyba sam nie wiedział, do czego zmierza, jak się wytłumaczyć, wybrnąć, bo umilkł równie szybko, co w ogóle zaczął.
- Spokojnie. - Dotknęła jego ramienia, uśmiechając się delikatnie, choć jej głos ociekał smutkiem. - Nie musisz nic mówić. - Dokończyła i ściągnęła marynarkę, wciskają mężczyźnie w dłonie. Obróciła się na pięcie z zamiarem odejścia; w jej oczach zalśniły pierwsze łzy.
Przystanęła w miejscu, gdy Diego złapał jej nadgarstek i pociągnął w swoją stronę. Utonęła w jego spojrzeniu.
- Posłuchaj mnie, Ludmiła... - Nie dokończył, gdyż w tle, z zadymionego pomieszczenia dobiegły ich pierwsze nuty znajomego utworu.
- Uwielbiam tę piosenkę. - Wyrzucili z siebie jednocześnie, a kiedy zdali sobie z tego sprawę, wybuchnęli śmiechem. W głos.
- W takim razie... - przemówił mężczyzna z uśmiechem; w świetle księżyca wyglądał tak pięknie, wręcz nierealnie. - Nie pozostaje mi nic innego, jak zaproponować Ci wspólny taniec. - Zachichotała, gdy puszczając jej nadgarstek, skłonił się nisko. - Mogę prosić?
Uśmiechnęła się szeroko, zapominając na chwilę o troskach, niedomówieniach - panujących między nimi. Tylko chwila, szepnął cichy głosik, tuż obok ucha. Kusił?
- Ależ oczywiście - odszepnęła podobnym, podniosłym tonem i podała mężczyźnie swoją dłoń. Uderzyło ją niewiarygodne ciepło, gdy ich skóry otarły się o siebie, a palce zetknęły. Wyładowania elektryczne?
Weszli do środka, zmierzając w stronę parkietu, gdzie niejedna para przygotowywała się już do spokojnego, rozbujanego tańca. Gdzieś w tym tłumie dostrzegła rozanieloną Francescę, z Leonem przy boku.
Nagle pokręciła głową, gwałtownie, w duchu pytając: Co ja właściwie robię?, jednak szybko zapomniała o wątpliwościach, a konkretnie w momencie, gdy Diego ułożył jedną ze swoich dłoni na jej talii. Dotknęła wolnymi opuszkami palców jego ramienia. Uniosła oczy.
MUZYKA*
Wise men say only fools rush in
Ruszyli. Tańczyli powoli, bujając się lekko, w takt muzyki; słów - ukochanego wokalisty jej matki.
But I can't help falling in love with you
Jeden obrót, drugi. Mężczyzna odepchnął ją od siebie delikatnie, tylko po to, by zaraz przyciągnąć jej ciało z powrotem, splatając ramiona na jej piersi.
Shall I stay?
Would it be a sin,
If I can't help falling in love with you?
Nie pamiętała, kiedy ostatnio tańczyła walca - chyba na weselu Natalii i Maxiego, gdzie właściwie była świadkiem, jednak była pewna, że brunet robił to dość często, ponieważ miała wrażenie, że na parkiecie czuję się nad wyraz pewnie. Jak w domu?, pomyślała i zaśmiała się cichutko.
Wiedziała, że trzymając się jego dłoni, wytycznych, nie zgubi kroku.
I choć nie miała pojęcia na czym stoją, dotyk i ciepło jego ramion, czułe objęcie, sprawiło, że zapomniała o bożym świecie. Lecz strach pozostał.
Like a river flows surely to the sea
Darling so it goes
Zarumieniła się mocno, dostrzegając pewne, świdrujące spojrzenie ciemnych tęczówek, na swojej, nagle - płomiennej, twarzy.Jeszcze jeden obrót, wpadła wprost w silne ramiona.
Some things are meant to be
Take my hand, take my whole life too
I kolejny, kolejny. Zapomniała już, w którym miejscu kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna granica - niedostrzegalnego okiem, snu. Ktoś wypuścił konfetti; złote opiłki zawirowały w powietrzu i opadły, wplatając się niczym gwiazdy w jej długie, delikatnie pofalowane włosy.
- Bo nic nie mogę poradzić na to, że się w Tobie zakochuję. - Zaśpiewał mężczyzna, zlewając swój głos z tym należącym do Presleya, tuż przy jej uchu, a ją przeszedł, jeden z, najprzyjemniejszych, jakie przyszło kiedykolwiek jej czuć, niekontrolowanych dreszczy.
Najlepsze, że nawet kiedy śpiewał jego głos pozostawał głęboki, pełen żaru, z lekką, acz wyczuwalną chrypką.
Zbyt pochłonięta, nie dostrzegła nawet momentu, kiedy to mężczyzna zbliżył się na tyle blisko, by ich usta zetknęły się w delikatnym pocałunku. Zupełnie jak muśnięcie skrzydeł motyla.
Zamarła, wpatrując się w przymknięte powieki. Bez zastanowienie podjęła decyzję - nie mogła, o nie. Wyrwała się, nie zwracając uwagi na prośby Hernandeza o zatrzymanie się, i przepychając przez, zbitych ciasno, ludzi, dopadła do windy.
Załkała głośno, wciskając się - wprost w objęcia ciasnego pomieszczenia. Drzwi zasunęły się. Oszalała wcisnęła guziczek, opatrzony cyferką "0", i oparłszy plecami o ścianę, odetchnęła głośno. Wołała o oddech.
Like a river flows surely to the sea
Darling so it goes
Zatkała uszy; nie chciała nic słyszeć, tylko... zapomnieć?
Uciekła?
Racja.
Jak tchórz?
Zupełny.
Płacz wezbrał na sile. Bo co miałam zrobić? Czekać, aż mężczyzna odsunie się i przeprosi za chwilę zapomnienia, nieuwagi, która dla niej była najpiękniejszą z możliwych chwil, choć podszyta grubą nicią goryczy? A może, aż stwierdzi, że to tylko kolejny, głupi żart, i zabawnie było obserwować jej skołowaną, rozanieloną minę? Nie chciała tego.
Ktoś zaśmiał się na górze. Nie, nie na piętrze, czy tarasie. Wyżej.
Wiesz, jaki był ich największy problem?
Nieporozumienie.
Some things are meant to be
Wyszła z windy, a niechciany, w tej chwili, głos Elvisa, pobiegł w krok za nią. Zaklęła siarczyście pod nosem, przecież to niemożliwe. Wariuję?
Dobiegła do oszklonych drzwi i zaraz znalazła się na zewnątrz, przeklinając w myślach własną głupotę. Na dworze było wyjątkowo zimno, na minusie? Opatuliła się ciaśniej ramionami, zauważając nagle brak torebki - pokręciła głową, czy to teraz ważne?, i ruszyła przed siebie.
Kolorowe światła tętniącego życiem miasta oświetlały jej drogę. Jednak nie zdążyła postawić nawet kilku stanowczych kroków, bo ktoś dość brutalnie chwycił ją za ramię, odwracając w przeciwną stronę. Stanęła twarzą w twarz ze swoim oprawcą.
- Co Ty do cholery wyprawiasz? - syknął mężczyzna; wyglądał na złego. Jednakże (na ich nieszczęście), jego wściekłość zadziała na blondynę zupełnie tak, jak czerwona płachta działa na byka.
Uśmiechnęła się złośliwie. - Co ja wyprawiam? Chyba Ty. Zastanów się, co mówisz.
Prychnęła, unosząc wysoko głowę, z nagłym zamiarem odejścia (zniknięcia?), jednakże uścisk jego dłoni okazał się zbyt mocny, by mogła uciec. Ponownie.
- No nie wiem. - Diego skrzyżował ręce na piersi, i dziwnym trafem - nie ruszyła się z miejsca, mimo zwolnienia nadgarstka. - To nie ja uciekłem jak tchórz. - Spojrzenie ciemnych oczu było zimne, wręcz lodowate. Zadrżała.
Take my hand, take my whole life too
- A co innego miałam zrobić? - rzekła, po chwili ciszy. Oczy mężczyzny złagodniały, wyraz twarzy też, gdy dostrzegł jej niepewność, kruchość. - Czekać aż mnie wyśmiejesz?
Zamrugał zszokowany oczyma. - Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bo nic do mnie nie czujesz? - podsunęła uprzejmie, a na przystojnej twarzy dostrzegła wahanie; zignorowała je jednak, zaliczając szybko do listy mar, wynikających z, otulającego ją zewsząd, zmęczenia. - Ah, rozumiem. - Brunet zmieszał się, słysząc nagłą pewność w jej głosie. Zaśmiała się gorzko. - Podobam Ci się taka, prawda? - zapytała, wskazując swoją sukienkę, włosy, twarz. - Wyglądam lepiej, więc postanowiłeś traktować mnie lepiej, co?
Ciemnooki o mało nie zapowietrzył się, słysząc te słowa. - O czym Ty, do cholery, mówisz?
- Nie udawaj - sarknęła, krzywiąc się mocno. - Najwyraźniej, wcale nie pomyliłam się, gdy na początku powiedziałam, że jesteś zwykłym krety...
Zamilkła jak zaklęta, gdy, chcąc ukrócić jej przytyki, mężczyzna zamknął jej karminowe wargi namiętnym (kolejnym już) pocałunkiem. Oderwała się po chwili, bardziej niż zmroczona, gdy obojgu zabrakło powietrza.
- Co Ty...?
- Posłuchaj mnie, wariatko - fuknął Diego, a ona prychnęła. Musiała go nieźle zdenerwować. - Nie wiem, co sobie ubzdurałaś, ale nie, nie jestem typem mężczyzny, który wykorzysta i zostawi. Nie przerywaj mi! - warknął, widząc jak ta otwiera usta. - I nie, nie traktuje Cię lepiej przez zmianę wyglądu. Ludmiła, cholera! Za kogo Ty mnie masz? - Potarł twarz dłonią. - Już pod oprawą tych grubych, ciemnych okularów dostrzegłem twoją piękną twarz. - Chyba trafił w odpowiedni punkt, bo blondynka zupełnie zdębiała. - Ale nie ona była najważniejsza, o nie. To twój uroczy, lekko niepewny uśmiech. Wibrujący, zawsze radosny śmiech. Sposób w jaki zaciskasz dłonie, gdy się zdenerwujesz, i ten - w jaki je rozluźniasz, gdy okaże się, że wszystko poszło zgodnie z planem. I ten, w jaki segregujesz dokumenty - kolorystycznie, bo sama jesteś jak każdy najdrobniejszy kolor, tak zmienna, nieuchwytna. To fakt, że kubek z kawą zawsze stawiasz po lewej, bo dziwnym trafem jesteś i prawo, i leworęczna. Te wszystkie rzeczy tworzą prawdziwą Ciebie. - Stała tam, z rozdziawioną nieelegancko buzią, wysłuchując Jego, teraz już spokojnych, słów.
For I can't help falling in love with you
- I kurcze. - Mężczyzna zaśmiał się nerwowo, pocierając kark. - Naprawdę nie potrafię nic poradzić na to, że się w Tobie zakochuję.
Zapadła cisza. Dziwna, bo wcale nie dusząca, ale nie na tyle komfortowa, by mogli czuć się swobodnie. Brunet już powiedział, co czuję, teraz kolej na nią?
- Ale. - Zaczęła, jakby niepewnie, w końcu odzyskując głos. Od razu na nią spojrzał. - Dlaczego w takim razie powiedziałeś, że bierzesz mnie ze sobą, żeby nie szukać nikogo na siłę? - Dokończyła groźnie, opierając dłonie na biodrach.
- A co miałam powiedzieć, hm? - zapytał, nagle równie zdenerwowany. Szybko się jednak zreflektował; odetchnął. - "Ludmiło, skradłaś moje serce, za pierwszym razem, gdy Cię ujrzałem, zgodzisz się mi towarzyszyć?" Jakby to zabrzmiało? - Jęknął głośno, z oburzeniem. A ona wybuchnęła śmiechem.
Mężczyzna prychnął, marszcząc brwi. - I z czego się śmiejesz?
- Z Ciebie - odparła prosto, niepewnie dotykając skóry na jego policzku. Pod opuszkami palców wyczuła delikatny zarost.
Stali chwilę w milczeniu, mierząc się zaciekłymi spojrzeniami. Zdeterminowani, by dostrzec wszystko, prawdziwe emocje - każdą, nawet tę najmniejszą, najdrobniejszą?
- Naprawdę skradłam twoje serce? - zapytała, po dłuższej chwili, wodząc palcem po jego brodzie.
- Tak. - Odetchnął mężczyzna, trącając jej klatkę piersiową palcem wskazującym. Zaczepnie. - Złodziejka.
Zaśmiała się najszczerzej jak tylko potrafiła, odrzucając głowę do tyłu, a brunet nie czekając, tylko wykorzystując zaistniałą sytuację, pocałował ją mocno.
Oplotła ramionami jego szyję, wplatając palce w miękkie, ciemne kosmyki, i przyciągnęła jego głowę bliżej. Całowali się szybko, nagląco, stojąc na, lekko oblodzonym od szronu, chodniku, otoczeni przez tysiące błyskających świateł. Zapomnieli kim są, po co są. Ważna stała się tylko ta chwila, ten moment, gdy ich usta - tak blisko, ocierały się o siebie, przynosząc im obu ulgę, utęsknione spełnienie.
Tak długo na to czekali?
For I can't help falling in love with you*
Za ich głowami, nad niedawno opuszczonym budynkiem korporacji, wybuchły fajerwerki.
Pół godziny później wskazówki zegara przesunęły się, zahaczając o godzinę dziewiętnastą trzydzieści. Odchyliła się niedbale na krześle, spoglądając na roześmianą dwójkę przyjaciół oraz Ani, która siedząc na kolanach ojca wierciła się na wszelkie możliwe strony. Mała była prawdziwym, nieskończonym niemal, wulkanem energii.
Zaśmiała się, kręcąc głową; zaraz jednak jej usta wygiął przygaszony, na krańcach, uśmiech. Czasem patrząc na nich, żałowała. Zazdrościła. Dlaczego ona nie ma rodziny, dlaczego nie ma nikogo, kto mógłby ją pokochać? - To najczęstsze z pytań, które sobie w takich momentach zadawała. A potem, jak na zawołanie, przypominała sobie słowa ciemnowłosego przyjaciela: "My jesteśmy twoją rodziną".
Potrząsnęła głową, w takim razie ma najlepszą rodzinę pod słońcem. Pomocną, świetlistą, o nieskończonej, wciąż buchającej niczym płomień, miłości. Ją też pragnęli objąć, pochłonąć w te zdradliwe - bo nie ma odwrotu, lecz tak bardzo pożądane, odmęty. Czy im na to pozwoli?
Maxi był genialnym kucharzem - w swoim wieloletnim, owocnym związku z brunetką, to właśnie brązowooki zajmował się takimi sprawami, podczas gdy Natalia studiowała prawo, jednakże nie mogła zmusić się na, chociażby tknięcie smacznie wyglądającej potrawy. Ponte spojrzał podejrzliwie.
- Myślałem, że lubisz moją kuchnie. - W jego głosie spostrzegła lekki wyrzut.
- Bo to prawda - odpowiedziała szybko, nie chcąc niepotrzebnie urazić mężczyzny. - Po prostu nie jestem głodna.
- Denerwuje się, to oczywiste. - Swoje trzy grosze wtrąciła Natalia.
Zgromiła ją wzrokiem; przyjaciółka uwielbiała to robić, ale nie mogła mieć tego kobiecie za złe... To właśnie te drobne szczegóły - choć nieraz irytujące wszystkich wokół, tworzyły Pontównę. I mimo wad, nie zamieniłaby czarnowłosej na nikogo innego. Bo, w końcu, kto ich nie ma?
- Może troszeczkę. - Wypuściła powietrze przez nos, z niewinnym uśmiechem. Wyłamała palce.
Natalia zachichotała, kręcąc głową i wróciła do konsumowania przyrządzonej przez męża sałatki.
O równej dwudziestej rozległ się dzwonek do drzwi. Uśmiechnęła się lekko; Hernandez nie tolerował spóźnień, więc oczywistym było, iż sam jest nad wyraz punktualny.
Obciągnęła sukienkę, nagle martwiąc się, że może pokazywać trochę za dużo, i wymieniając uściski z każdym po kolei (tylko, śpiącą już, małą ucałowała w czółko), porywając jeszcze po drodze czarną, maleńką kopertówkę, którą pożyczyła od kuzynki - Lary, podeszła w stronę drzwi.
Odetchnęła głęboko; ostatni raz - coś czuła, że przy nim zabraknie jej oddechu, i pociągnęła za klamkę. Oczywiście - miała rację, i zdała sobie z tego sprawę, gdy tylko za drzwiami spostrzegła jego wyprostowaną sylwetkę. Diego miał na sobie (jak wcześniej przypuszczała) czarny smoking, idealnie skrojony - dopasowany, równie czarną muchę pod szyją, która o dziwo nadawała mu zabawnego, swobodnego wyrazu, dokładnie wystylizowane włosy, i ledwo, bo ledwo, ale jednak widoczny zarost.
Mężczyzna uśmiechnął się - w ten sposób, w który tylko on potrafił, a pod nią ugięły się kolana. Po chwili, zmierzył jej całą postać - od stóp do głów, uważnym spojrzeniem i sam zdębiał.
- Ludmiła. - W jego ciemnych oczach dostrzegła niedowierzanie, zachwyt, podziw?
- Diego. - Odparła, witając się. Zaśmiała się w duchu, na widok jego skołowanej miny.
- Wyglądasz... - Urwał i zarumienił się... wściekle? Czy wzrok, aby jej nie myli? - Pięknie. - Dokończył, już pewniej, odchrząknąwszy wcześniej.
- Aw, dziękuje. - Zachichotała, mrugając zalotnie rzęsami, a gdy zdała sobie sprawę z tego co robi, zaczerwieniła się równie mocno, co mężczyzna, chwilę temu. - Ty też niczego sobie. - Wybrnęła, odzyskując nagle zdolność mówienia, uderzając go lekko w ramię. Jak kumpla?
Dobra, może nieco bardziej niż "niczego sobie", ale tego wiedzieć nie musiał. W końcu, czy to nie On powiedział niedawno, że może mieć każdą? (A przynajmniej tak zinterpretowała jego słowa) W takim razie, czy była dla niego jakimkolwiek wyzywaniem? Nie, była pod ręką. Prychnęła.
- Coś się stało? - zapytał brunet, marszcząc brwi.
- Nie, nie - zaprzeczyła, uśmiechając się słodko, a na przystojnej twarzy Diego pojawił się grymas; dostrzegł nieszczerość jej uśmiechu - podczas dwóch miesięcy wspólnej pracy miał sporo czasu na obserwowanie blondynki, i cóż, korzystał z tego prawa bardzo często, ale o tym wiedzieć nie powinna... Prawda?
- W takim razie, chodźmy - zaproponował po chwili, z rozbrajającym uśmiechem, a ona - drugi raz tego samego dnia, zapomniała jak właściwie ma na imię. Przyjęła jego ramię.
- Nie czekajcie! - krzyknęła jeszcze, obracając się w stronę zaszokowanych przyjaciół. Wzruszyła ramionami, ciekawe, o co im chodzi...
Wyszli na zewnątrz, przed zadbaną kamienicę, a jej ramiona owiał mroźny, jednakże, w tej chwili niezwykle przyjemny, wietrzyk. Bo choć nie chciała przyznać sama przed sobą, dotyk Hiszpana palił. Czuła, że płonie, rozgrzewana każdym - najmniejszym nawet, ukradkowym spojrzeniem. Zawadiackim uśmiechem. Cóż, przynajmniej miała wytłumaczenie na wciąż nieblaknące rumieńce. (Całkiem mroźno, prawda?)
Podeszli do czarnego, zaparkowanego na podjeździe BMW, tak świetnie kobiecie znanego z ich ostatniej, wspólnej przejażdżki. Ilekroć wracała wspomnieniami do tamtego wydarzenia, chwili, jej oczy nieznacznie gasły.
Mężczyzna otworzył jej drzwi, jak na dżentelmena przystało, i okrążając samochód, zasiadł na miejscu kierowcy. Usadowiła się wygodnie, odkładając kopertówkę na tylne siedzenie, i zapięła pasy. Odprężyła się, już po chwili, w takt spokojnego, wysyłającego wzdłuż jej kręgosłupa - przyjemny dreszcz, głosu Johna Lennona sączącego się wolno z głośników. Radio okazało się być jedynym (głośniejszym) towarzyszem ich podróży. Hernandez zbyt pochłonięty był drogą, ona - nie chciała mu przeszkadzać. Milczeli.
Pół godziny później zajechali pod, równie wielką - co ich własnej firmy, nieznaną jej dotąd, siedzibę "Markizo Corporation", chociaż, to ona sama przecież, brała udział w tworzeniu poszczególnych paragrafów umowy. Praca zobowiązuje, pomyślała, chichocząc.
Mężczyzna, jak poprzednio, otworzył drzwi, ofiarował ramię. Podeszli do oszklonego, rozsuwanego wejścia i wstąpili do środka. Uderzył w nią powiew ciepła, szum rozmów, zapach drogich, szykownych perfum, wody kolońskiej. Razem z inną grupą wpakowali się do windy, z zamiarem wjechania na ostatnie - trzydzieste piętro, gdzie mieścił się olbrzymi taras, sala konferencyjna, i jak się okazało - właśnie tamte pomieszczenia postanowiono wykorzystać, podczas organizacji bankietu.
Spojrzała po pozostałych, z którymi zaszczyt było jej dzielić windę, i bardzo szybko zauważyła, że każdy mężczyzna ma na sobie smoking, a kobieta ubrana jest elegancko - prawie, że wytwornie... Spojrzała z uśmiechem na swoje ubranie; to jednak był dobry pomysł, dodała w myślach. W małej czarnej prezentowała się niezwykle szykownie.
Zaparło jej dech w piersiach, a usta opuścił cichy okrzyk zdziwienia, podziwu?, na co mężczyzna bez oporów zachichotał, zgarniając ją do środka, gdy tylko dostrzegła wnętrze sali, w której przyjdzie im spędzić najbliższe kilka godzin.
Pomieszczenie miało owalny kształt, w jednym kącie mieściły się stoły z przekąskami, napojami, na środku stał bar, wokół którego mieściło się mnóstwo roześmianych gości, mężczyzn stawiającym zarumienionym kobietom drinki, a znowu w przeciwległym, od pierwszego zakątku, mieściło się podwyższenie, coś w rodzaju sceny, z ciemnoskórym DJ'em za konsolą.
Wszystko przystrojone było tysiącem, pachnących pięknie, kwiatów - gdzieniegdzie po prostu w roli wazonów, indziej - spływającym ku ziemi girland. A także połyskujących, jasnych lampeczek zwieszonych od jednego kąta do drugiego, i tak przez całą długość, szerokość. Srebrno-złote serpentyny spływały z sufitu, zahaczając co rusz, o ich włosy, ramiona.
Jednak tym, co wyryło na niej największe wrażenie był ogromny, kryształowy żyrandol, mieszczący się na samym środku, i chybotający wesoło na boki. Miliony kryształów odbijało kolorowe światła otulając całą sale mnóstwem promieni, tęczowymi refleksami.
Sapnęła z zachwytu.
- Podoba Ci się? - zapytał Diego, z rozczuloną miną.
Kiwnęła tylko głową, jednak szybko spuściła głowę, zażenowana. Cóż, w przeciwieństwie do Hiszpana, nie często miała okazję bywać w takich miejscach. Właściwie, z ręką na sercu, była na tego typu imprezie pierwszy raz. Zabawne?
Przez następne pół godziny zaczepiani byli przez gości, jakieś ważne osobistości, dlatego musieli stać, uśmiechać się ładnie i wymieniać formy grzecznościowe. Hernandez za każdym razem przedstawiał ją jako swoją "asystentkę", i gdy przy okazji nadmieniał jak "świetną" pomocnicą była, po jej ciele, w okolicach serca, rozlewało się przyjemne ciepło. W końcu cała sprawa zaczęła ją nudzić, mężczyznę chyba też, bo jego mina na chwilę przybrała wyraz cierpiętnika, gdy w ich stronę podeszła kolejna para snobów.
Popijała właśnie przyniesiony przez Hiszpana poncz, gdy coś ciemnego mignęło jej przed oczyma i wpadło w rozpostarte ramiona. Rozszerzyła zaszokowana oczy, dostrzegając roześmianą Francescę, w równie czarnej, co jej sukience, jednak nie przylegającej, a rozkloszowanej u dołu, sięgającej przed kolana. Wyglądała pięknie.
- Ludmiła. - Włoszka kiwnęła głową z uznaniem, okrążając ją dookoła. - Wyglądasz... inaczej - podrapała się po brodzie. - Soczewki?
Przytaknęła głową, zmieszana.
- A więc Natalii w końcu się udało? - Zachichotała Francesca.
Mimo, iż ciemnowłosa piękność nie znała jej przyjaciółki, w ciągu tych (teraz już ponad) dwóch miesięcy zdążyły się zżyć na tyle, by wiedzieć o sobie bardzo dużo, jak nie wszystko. W czasie przerw, to właśnie z Włoszką odwiedzała wszelkiego rodzaju kawiarnie, restauracje, co by napić się kawy, czy zjeść porządny obiad. Oprócz tamtej, jednej sytuacji, zamajaczyło gdzieś w podświadomości, a przed jej oczyma, bez udziału woli, stanęła scena, kiedy to pijąc kawę, i opierając ramieniem o kanapę, wesoło gawędziła z Hernandezem.
- Tak - wyszeptała zarumieniona, odgarniając zagubiony kosmyk blond włosów za ucho. Nie mogła normalnie funkcjonować, gdy obiekt jej skrytych (naprawdę? Jesteś pewna?) westchnień, wodził za nią uważnym spojrzeniem czekoladowych tuneli.
Francesca kiwnęła, z aprobatą. - Mówiłam, że to dobry pomysł.
Posłała jej niewymuszony, szczery uśmiech. - A właściwie, Fran. - Upiła kolejny łyk. - Dlaczego tutaj jesteś?
- A! Właśnie! - wykrzyknęła kobieta, z poszerzonymi w zrozumieniu źrenicami, i ślad po niej zaginął.
Zamrugała oczyma, a kiedy spojrzała na Diego ten wzruszył ramionami. Ciemnowłosa zawsze była nieco, ekhm... roztrzepana.
Panująca między nimi, nagle niezręczna, cisza nie trwała jednak zbyt długo. Z tłumu ponownie wyłoniła się Włoszka, ciągnąc za sobą wysokiego, zielonookiego blondyna, o przystojnej twarzy i szerokim uśmiechu.
- To jest Leon, mój narzeczony. - Odezwała się kobieta podniosłym, jakby lekko patetyczny, tonem. Zachichotała. - Jego rodzina prowadzi dość sporą firmę deweloperską, zupełnie jak Diego (mimo wszystko, z szefem, większość osób była na "Ty"), dlatego przyszłam tu z nim.
Przyjrzała się mężczyźnie i nagle coś zaświtało. - Ah, więc to jest ten sławny pan, o którym tak wiele słyszałam? - Francesca spłonęła rumieńcem.
Leon zaśmiał się; to był bardzo przyjemny dźwięk.
- Najwyraźniej. - Przemówił, łapiąc jej wolną dłoń. - Leon Verdas, miło mi. - Pochylił się i ucałował jej wierzch.
Zarumieniła się mocno. - Ludmiła Ferro, mnie również.
- Ekhm. - Ktoś odchrząknął.
Wybałuszyła oczy, gdy wspomnianym "ktosiem" okazał się Diego, z dość nietęgą miną. Spłonęła rumieńcem, chrząkając coś na kształt "Oh", gdy okazało się, że zielonooki wciąż nie puścił jej dłoni. Wyrwała się delikatnie, co by przypadkiem blondyna nie spłoszyć, i uśmiechnęła lekko.
- Uuu. - Francesca objęła szyję ukochanego. - Widzę, że ktoś tu się polubił. Tylko wiesz, żebyś mi go czasem nie podkradła. - Pokiwała jej prześmiewczo palcem. Cała trójka wybuchnęła szczerym śmiechem.
Spojrzała na bruneta, po swojej lewej, który wymamrotał coś pod nosem i zacisnął usta w wąską kreskę. Uniosła wydepilowaną brew. Zazdrosny?, przebiegło jej przez myśl, lecz szybo zepchnęła dziwne słowo na dno, kręcąc szybko głową, gdy zdała sobie sprawę z jego absurdalności.
Włoszka zamilkła, gdy szef łypnął na nią złowrogo, i unosząc na chwilę wyżej brwi, coś zrozumiała, a przynajmniej tak jej się wydawało, bo nagle uśmiechnęła się złośliwie - uśmiechem triumfalnym, jakby wszystko wiedzącym i powiedziawszy: - Dobrze, my już pójdziemy. - Odeszła z narzeczonym w stronę parkietu.
Mrugnęła - raz, drugi, jednak wiedząc, że i tak nigdy nie uda jej się zgłębić tajników psychiki kobiety, pokręciła zrezygnowana, lecz rozbawiona, głową. Zerknęła niepewnie w stronę starszego, bo o cztery lata, mężczyzny.
Uśmiechnął się - delikatnie, bo zaledwie kącikiem ust, jednakże to wystarczało, by wzdłuż jej pleców przebiegł elektryzujący dreszcz.
- Ludmiła. - Zaczął, a głos miał tak pociągający i niski, że jej serce podjechało niesamowicie blisko gardła - zupełnie jak kiedyś, za pierwszym razem, tym razem nie ze strachu, a z jakiegoś innego, niezidentyfikowanego uczucia.
Przełknęła ślinę, obserwując delikatny ruch jego dłoni, która szybko spoczęła na jej policzku. Zarumieniła się, zaledwie centymetry?
- Oh, Hernandez, tu jesteś! - Za nimi rozległ się tubalny głos, a czar prysł, gdy Diego westchnął głośno, i odwracając spojrzenie od jej zamglonych tęczówek, zerknął na przybysza.
- Pan Markizo, witam. - Przywitał się brunet uprzejmie, choć w jego głosie dostrzegła zgryzotę. Odeszli na bok.
Odetchnęła głośno, dotykając płonącego policzka. W miejscu, gdzie spoczęła, a chwilę później zniknęła jego duża, silna dłoń, odczuwała przyjemne mrowienie, ciepło. Jęknęła zła, wręcz zrozpaczona. Spuściła głowę, dlaczego?
Wyrwała się z przykrego letargu i ruszyła w stronę wyjścia na taras (czy tam balkon); potrzebowała odrobiny świeżego powietrza. Łokciami oparła się o żelazną barierkę i rzucając jedno, szybkie spojrzenie niebu, które zewsząd pokryte było gwiazdami, ukryła zarumienioną twarz w dłoniach.
Głupia, wyklęła się w myślach. Wariatka.
Zadrżała z zimna. Ten stan nie trwał jednak dostatecznie długo, by mogła porządnie zamarznąć, bo zaraz poczuła coś ciepłego i gładkiego, opadającego i opatulającego jej ramiona. Uniosła wzrok, spoglądając na uśmiechniętą twarz Hernandeza. Oddał jej swoją marynarkę. Ścisnęła materiał.
- Dziękuje. - Hiszpan ledwo zrozumiał jej wypowiedź, tak cicha była.
- Nie ma za co. - Wzruszył jeszcze ramionami. - Jest całkiem chłodno, prawda? - Spojrzał na nią, opierając się - tak samo jak ona, obok.
Kiwnęła głową. Chwilę trwali w ciszy, lecz pierwszy raz od niepamiętnych dziejów (czyli tygodnia) nie była ona niezręczna, a wręcz pożądana.
- Wiesz. - Poluzował delikatnie muszkę. - Nigdy nie lubiłem tego typu imprez.
Zaśmiała się, może tylko trochę za głośno. Kto jak kto, ale mężczyzna nie miał sobie równych w rozluźnianiu atmosfery.
- Racja. - Przytaknęła śmielej. - Są nudne.
Tym razem to ciemnooki wybuchł głośnym śmiechem. - I właśnie dlatego Cię lubię. - Spojrzał na nią, a jego tęczówki przeszyły ją na wskroś. - Wiedziałem, że zabierając Cię, będę mógł się wyluzować. W sumie, to wyjaśnia powód, dla którego to zrobiłem.
Zamarła na chwilę, niezdolna nawet do zaczerpnięcia oddechu, a co dopiero wypowiedzenia, czy tam sformułowania, jakiegokolwiek słowa, zdania. Szybko jednak odzyskała rezon. Spojrzała nań kątem oka; mężczyzna, nie pozostawał dłużny, uważnie przyglądając się jej poczynaniom, spod przymrużonych powiek.
- Naprawdę? - Obróciła się tak, by spojrzeć brunetowi prosto w oczy. W jej głosie pobrzmiewała ostra nuta. - A nie dlatego, że nie było już wystarczająco dużo czasu, by szukać zastępstwa?
Na chwilę zamarł, zlękniony.
- Ja... - Chyba sam nie wiedział, do czego zmierza, jak się wytłumaczyć, wybrnąć, bo umilkł równie szybko, co w ogóle zaczął.
- Spokojnie. - Dotknęła jego ramienia, uśmiechając się delikatnie, choć jej głos ociekał smutkiem. - Nie musisz nic mówić. - Dokończyła i ściągnęła marynarkę, wciskają mężczyźnie w dłonie. Obróciła się na pięcie z zamiarem odejścia; w jej oczach zalśniły pierwsze łzy.
Przystanęła w miejscu, gdy Diego złapał jej nadgarstek i pociągnął w swoją stronę. Utonęła w jego spojrzeniu.
- Posłuchaj mnie, Ludmiła... - Nie dokończył, gdyż w tle, z zadymionego pomieszczenia dobiegły ich pierwsze nuty znajomego utworu.
- Uwielbiam tę piosenkę. - Wyrzucili z siebie jednocześnie, a kiedy zdali sobie z tego sprawę, wybuchnęli śmiechem. W głos.
- W takim razie... - przemówił mężczyzna z uśmiechem; w świetle księżyca wyglądał tak pięknie, wręcz nierealnie. - Nie pozostaje mi nic innego, jak zaproponować Ci wspólny taniec. - Zachichotała, gdy puszczając jej nadgarstek, skłonił się nisko. - Mogę prosić?
Uśmiechnęła się szeroko, zapominając na chwilę o troskach, niedomówieniach - panujących między nimi. Tylko chwila, szepnął cichy głosik, tuż obok ucha. Kusił?
- Ależ oczywiście - odszepnęła podobnym, podniosłym tonem i podała mężczyźnie swoją dłoń. Uderzyło ją niewiarygodne ciepło, gdy ich skóry otarły się o siebie, a palce zetknęły. Wyładowania elektryczne?
Weszli do środka, zmierzając w stronę parkietu, gdzie niejedna para przygotowywała się już do spokojnego, rozbujanego tańca. Gdzieś w tym tłumie dostrzegła rozanieloną Francescę, z Leonem przy boku.
Nagle pokręciła głową, gwałtownie, w duchu pytając: Co ja właściwie robię?, jednak szybko zapomniała o wątpliwościach, a konkretnie w momencie, gdy Diego ułożył jedną ze swoich dłoni na jej talii. Dotknęła wolnymi opuszkami palców jego ramienia. Uniosła oczy.
MUZYKA*
Wise men say only fools rush in
Ruszyli. Tańczyli powoli, bujając się lekko, w takt muzyki; słów - ukochanego wokalisty jej matki.
But I can't help falling in love with you
Jeden obrót, drugi. Mężczyzna odepchnął ją od siebie delikatnie, tylko po to, by zaraz przyciągnąć jej ciało z powrotem, splatając ramiona na jej piersi.
Shall I stay?
Would it be a sin,
If I can't help falling in love with you?
Nie pamiętała, kiedy ostatnio tańczyła walca - chyba na weselu Natalii i Maxiego, gdzie właściwie była świadkiem, jednak była pewna, że brunet robił to dość często, ponieważ miała wrażenie, że na parkiecie czuję się nad wyraz pewnie. Jak w domu?, pomyślała i zaśmiała się cichutko.
Wiedziała, że trzymając się jego dłoni, wytycznych, nie zgubi kroku.
I choć nie miała pojęcia na czym stoją, dotyk i ciepło jego ramion, czułe objęcie, sprawiło, że zapomniała o bożym świecie. Lecz strach pozostał.
Like a river flows surely to the sea
Darling so it goes
Zarumieniła się mocno, dostrzegając pewne, świdrujące spojrzenie ciemnych tęczówek, na swojej, nagle - płomiennej, twarzy.Jeszcze jeden obrót, wpadła wprost w silne ramiona.
Some things are meant to be
Take my hand, take my whole life too
I kolejny, kolejny. Zapomniała już, w którym miejscu kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna granica - niedostrzegalnego okiem, snu. Ktoś wypuścił konfetti; złote opiłki zawirowały w powietrzu i opadły, wplatając się niczym gwiazdy w jej długie, delikatnie pofalowane włosy.
- Bo nic nie mogę poradzić na to, że się w Tobie zakochuję. - Zaśpiewał mężczyzna, zlewając swój głos z tym należącym do Presleya, tuż przy jej uchu, a ją przeszedł, jeden z, najprzyjemniejszych, jakie przyszło kiedykolwiek jej czuć, niekontrolowanych dreszczy.
Najlepsze, że nawet kiedy śpiewał jego głos pozostawał głęboki, pełen żaru, z lekką, acz wyczuwalną chrypką.
Zbyt pochłonięta, nie dostrzegła nawet momentu, kiedy to mężczyzna zbliżył się na tyle blisko, by ich usta zetknęły się w delikatnym pocałunku. Zupełnie jak muśnięcie skrzydeł motyla.
Zamarła, wpatrując się w przymknięte powieki. Bez zastanowienie podjęła decyzję - nie mogła, o nie. Wyrwała się, nie zwracając uwagi na prośby Hernandeza o zatrzymanie się, i przepychając przez, zbitych ciasno, ludzi, dopadła do windy.
Załkała głośno, wciskając się - wprost w objęcia ciasnego pomieszczenia. Drzwi zasunęły się. Oszalała wcisnęła guziczek, opatrzony cyferką "0", i oparłszy plecami o ścianę, odetchnęła głośno. Wołała o oddech.
Like a river flows surely to the sea
Darling so it goes
Zatkała uszy; nie chciała nic słyszeć, tylko... zapomnieć?
Uciekła?
Racja.
Jak tchórz?
Zupełny.
Płacz wezbrał na sile. Bo co miałam zrobić? Czekać, aż mężczyzna odsunie się i przeprosi za chwilę zapomnienia, nieuwagi, która dla niej była najpiękniejszą z możliwych chwil, choć podszyta grubą nicią goryczy? A może, aż stwierdzi, że to tylko kolejny, głupi żart, i zabawnie było obserwować jej skołowaną, rozanieloną minę? Nie chciała tego.
Ktoś zaśmiał się na górze. Nie, nie na piętrze, czy tarasie. Wyżej.
Wiesz, jaki był ich największy problem?
Nieporozumienie.
Some things are meant to be
Wyszła z windy, a niechciany, w tej chwili, głos Elvisa, pobiegł w krok za nią. Zaklęła siarczyście pod nosem, przecież to niemożliwe. Wariuję?
Dobiegła do oszklonych drzwi i zaraz znalazła się na zewnątrz, przeklinając w myślach własną głupotę. Na dworze było wyjątkowo zimno, na minusie? Opatuliła się ciaśniej ramionami, zauważając nagle brak torebki - pokręciła głową, czy to teraz ważne?, i ruszyła przed siebie.
Kolorowe światła tętniącego życiem miasta oświetlały jej drogę. Jednak nie zdążyła postawić nawet kilku stanowczych kroków, bo ktoś dość brutalnie chwycił ją za ramię, odwracając w przeciwną stronę. Stanęła twarzą w twarz ze swoim oprawcą.
- Co Ty do cholery wyprawiasz? - syknął mężczyzna; wyglądał na złego. Jednakże (na ich nieszczęście), jego wściekłość zadziała na blondynę zupełnie tak, jak czerwona płachta działa na byka.
Uśmiechnęła się złośliwie. - Co ja wyprawiam? Chyba Ty. Zastanów się, co mówisz.
Prychnęła, unosząc wysoko głowę, z nagłym zamiarem odejścia (zniknięcia?), jednakże uścisk jego dłoni okazał się zbyt mocny, by mogła uciec. Ponownie.
- No nie wiem. - Diego skrzyżował ręce na piersi, i dziwnym trafem - nie ruszyła się z miejsca, mimo zwolnienia nadgarstka. - To nie ja uciekłem jak tchórz. - Spojrzenie ciemnych oczu było zimne, wręcz lodowate. Zadrżała.
Take my hand, take my whole life too
- A co innego miałam zrobić? - rzekła, po chwili ciszy. Oczy mężczyzny złagodniały, wyraz twarzy też, gdy dostrzegł jej niepewność, kruchość. - Czekać aż mnie wyśmiejesz?
Zamrugał zszokowany oczyma. - Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bo nic do mnie nie czujesz? - podsunęła uprzejmie, a na przystojnej twarzy dostrzegła wahanie; zignorowała je jednak, zaliczając szybko do listy mar, wynikających z, otulającego ją zewsząd, zmęczenia. - Ah, rozumiem. - Brunet zmieszał się, słysząc nagłą pewność w jej głosie. Zaśmiała się gorzko. - Podobam Ci się taka, prawda? - zapytała, wskazując swoją sukienkę, włosy, twarz. - Wyglądam lepiej, więc postanowiłeś traktować mnie lepiej, co?
Ciemnooki o mało nie zapowietrzył się, słysząc te słowa. - O czym Ty, do cholery, mówisz?
- Nie udawaj - sarknęła, krzywiąc się mocno. - Najwyraźniej, wcale nie pomyliłam się, gdy na początku powiedziałam, że jesteś zwykłym krety...
Zamilkła jak zaklęta, gdy, chcąc ukrócić jej przytyki, mężczyzna zamknął jej karminowe wargi namiętnym (kolejnym już) pocałunkiem. Oderwała się po chwili, bardziej niż zmroczona, gdy obojgu zabrakło powietrza.
- Co Ty...?
- Posłuchaj mnie, wariatko - fuknął Diego, a ona prychnęła. Musiała go nieźle zdenerwować. - Nie wiem, co sobie ubzdurałaś, ale nie, nie jestem typem mężczyzny, który wykorzysta i zostawi. Nie przerywaj mi! - warknął, widząc jak ta otwiera usta. - I nie, nie traktuje Cię lepiej przez zmianę wyglądu. Ludmiła, cholera! Za kogo Ty mnie masz? - Potarł twarz dłonią. - Już pod oprawą tych grubych, ciemnych okularów dostrzegłem twoją piękną twarz. - Chyba trafił w odpowiedni punkt, bo blondynka zupełnie zdębiała. - Ale nie ona była najważniejsza, o nie. To twój uroczy, lekko niepewny uśmiech. Wibrujący, zawsze radosny śmiech. Sposób w jaki zaciskasz dłonie, gdy się zdenerwujesz, i ten - w jaki je rozluźniasz, gdy okaże się, że wszystko poszło zgodnie z planem. I ten, w jaki segregujesz dokumenty - kolorystycznie, bo sama jesteś jak każdy najdrobniejszy kolor, tak zmienna, nieuchwytna. To fakt, że kubek z kawą zawsze stawiasz po lewej, bo dziwnym trafem jesteś i prawo, i leworęczna. Te wszystkie rzeczy tworzą prawdziwą Ciebie. - Stała tam, z rozdziawioną nieelegancko buzią, wysłuchując Jego, teraz już spokojnych, słów.
For I can't help falling in love with you
- I kurcze. - Mężczyzna zaśmiał się nerwowo, pocierając kark. - Naprawdę nie potrafię nic poradzić na to, że się w Tobie zakochuję.
Zapadła cisza. Dziwna, bo wcale nie dusząca, ale nie na tyle komfortowa, by mogli czuć się swobodnie. Brunet już powiedział, co czuję, teraz kolej na nią?
- Ale. - Zaczęła, jakby niepewnie, w końcu odzyskując głos. Od razu na nią spojrzał. - Dlaczego w takim razie powiedziałeś, że bierzesz mnie ze sobą, żeby nie szukać nikogo na siłę? - Dokończyła groźnie, opierając dłonie na biodrach.
- A co miałam powiedzieć, hm? - zapytał, nagle równie zdenerwowany. Szybko się jednak zreflektował; odetchnął. - "Ludmiło, skradłaś moje serce, za pierwszym razem, gdy Cię ujrzałem, zgodzisz się mi towarzyszyć?" Jakby to zabrzmiało? - Jęknął głośno, z oburzeniem. A ona wybuchnęła śmiechem.
Mężczyzna prychnął, marszcząc brwi. - I z czego się śmiejesz?
- Z Ciebie - odparła prosto, niepewnie dotykając skóry na jego policzku. Pod opuszkami palców wyczuła delikatny zarost.
Stali chwilę w milczeniu, mierząc się zaciekłymi spojrzeniami. Zdeterminowani, by dostrzec wszystko, prawdziwe emocje - każdą, nawet tę najmniejszą, najdrobniejszą?
- Naprawdę skradłam twoje serce? - zapytała, po dłuższej chwili, wodząc palcem po jego brodzie.
- Tak. - Odetchnął mężczyzna, trącając jej klatkę piersiową palcem wskazującym. Zaczepnie. - Złodziejka.
Zaśmiała się najszczerzej jak tylko potrafiła, odrzucając głowę do tyłu, a brunet nie czekając, tylko wykorzystując zaistniałą sytuację, pocałował ją mocno.
Oplotła ramionami jego szyję, wplatając palce w miękkie, ciemne kosmyki, i przyciągnęła jego głowę bliżej. Całowali się szybko, nagląco, stojąc na, lekko oblodzonym od szronu, chodniku, otoczeni przez tysiące błyskających świateł. Zapomnieli kim są, po co są. Ważna stała się tylko ta chwila, ten moment, gdy ich usta - tak blisko, ocierały się o siebie, przynosząc im obu ulgę, utęsknione spełnienie.
Tak długo na to czekali?
For I can't help falling in love with you*
Za ich głowami, nad niedawno opuszczonym budynkiem korporacji, wybuchły fajerwerki.
*
dwa lata później
Siedziała przy rozległej, kuchennej wysepce, na jednym z barowych
krzeseł, gdy nagle, tuż pod jej nosem - w ramach dziwnego rytuału,
którego przestrzegali od dnia, gdy tylko zamieszkali razem (to jest
jakieś półtorej roku temu), w ogromnym domu mężczyzny, który dla jednej
osoby wydawał się być zbyt duży, pusty, dla dwóch - w sam raz, wylądowały dwa kubki. Oba z kawą - czarną, bez cukru, ich ulubioną. Nie, teraz tylko jeden. Drugi - niebieski w białe grochy, który upatrzyła sobie zaraz po przeprowadzce, wypełniał marchewkowy soczek.
Zmarszczyła brwi, patrząc w stronę męża (jak to brzmi... nierealnie? Pięknie?) - tak, teraz już niemal od roku, błagalnie. Przygryzła wargę, próbując zastosować, tak zwaną szczenięcą minkę.
Choć zazwyczaj ten sposób działał na Diego wyjątkowo świetnie, to... nie tym razem.
- No już, nie nabzdyczaj się tak - powiedział, pstrykając ją w czoło. Warknęła. Brunet stanął za jej plecami i
obejmując jej talię, przejechał kciukiem, po lekko zaokrąglonym
brzuszku. - Dobrze wiesz, że Ci nie wolno - wymruczał wprost do jej
ucha, drażniąc nosem zaróżowiony policzek.
- Czasem Cię nienawidzę, wiesz? - zapytała, kiedy mężczyzna w końcu
usiadł, z prawej, chwytając kubek - czarny jak noc, wypełniony po brzegi
aromatycznym napojem. Spojrzała z powątpiewaniem na naczynie w swoich
dłoniach; łyknęła - nie taki zły.
- Aw, oczywiście - odparł Hiszpan rozczulony, opierając twarz na,
podpartej w łokciu, dłoni. - Prawie tak mocno, jak mnie kochasz, prawda?
- Możliwe. - Zarządziła z uśmieszkiem, opróżniając pozostałości kubka jednym, zdecydowanym łyknięciem.
Ciemnooki pokręcił zrezygnowany głową. Uśmiechnęła się - mimo swoich,
skończonych niedawno, trzydziestu lat Diego wciąż wyglądał młodo. Gorąco i przystojnie też, zwłaszcza w garniturze,
jeśli już chcecie wiedzieć. Zachichotała, spoglądając na swój brzuch.
Czasem, całymi dniami, zastanawiała się jak to będzie z ich dzieckiem -
nie znali płci, stwierdzili, że chcą mieć niespodziankę, ale coś
nieustanie podpowiadało jej - matczyny radar?, że ich pociecha okaże się chłopczykiem, czy odziedziczy więcej po niej, a może po nim?
- O czym tak myślisz? - zapytał brunet, przejeżdżając opuszką kciuka po
jej szyi. Zadrżała; oczywiście, znał każdy z jej słabych punktów, i za
każdym razem - umiejętnie go wykorzystywał.
- O dziecku, o Nas - odparła, wzruszając ramionami. Pokiwał głową na
znak, iż rozumie; ostatnio myślała o tego typu sprawach bardzo często.
- Ja za to. - Diego przerwał, szukając odpowiednich słów; spojrzała nań
kątem oka, nie odwracając jednak całkowicie wzroku od, otulonego w
materiał flanelowej pidżamy, z każdym dniem, coraz bardziej wypukłego
brzuszka. - Zastanawiam się, gdzie za kilka miesięcy znajdę drugą, tak
cudowną, sekretarkę, w ramach zastępstwa... - Jęknął; na pierwszy rzut
oka widać, że cierpi.
- Ha, ha, ha. - Zaśmiała się głośno, gardłowo, uderzając go mocno w ramię. - Kretyn, no kretyn.
- Może. - Mężczyzna zmrużył zaczepnie oczy, dotykając jej policzka. Utonęła w słodkiej czekoladzie. - Ale tylko Twój - wyszeptał przy jej szyi, a ją przeszedł przyjemny dreszcz.
- Racja. - Objęła ramionami jego szyję, wpakowując mu się na kolana. - I
nigdy o tym nie zapominaj - ostrzegła, grożąc mężowi palcem.
- Nie śmiałbym - powiedział i zamknął jej usta delikatnym, przepełnionym jednak uczuciem, pocałunkiem.
- Kocham Cię.
- Ja Ciebie też.
*
Od autorki: Witajcie, mili! xo Jeśli jesteście w tym miejscu (nie, bez
opuszczania treści! ;D), to przyjmijcie moje gratulację! I szczere,
najszczersze podziękowania. Nawet jeśli nie pozostawicie po sobie
komentarza, wiedźcie, że jestem Wam dozgonnie wdzięczna. Zdaję sobie
sprawę, że ten oneshot (zamówienie) był bardzo długi, więc rozumiecie
mój entuzjazm, jeśli ktoś rzeczywiście przeczytał, w całości! Może nie
jest najlepszy, trochę nudnawy (ale czy ja kiedyś napisałam coś innego?)
- taka ot, zwykła obyczajówka, to naprawdę się nad nim napracowałam... Z
ciekawości policzyłam nawet ilość słów, chcecie wiedzieć? Około 10
tysięcy (pobiłam rekord, juhu! Ostatni wynosił prawie 9 ;D) Haha, jestem
niemożliwa, no wiem. Przepraszam.
Olivio, chyba jakoś przebrnęłaś, prawda? Starałam się trzymać
umówionych wytycznych, a więc masz Ludmiłę jako asystentkę/sekretarkę
Diego, haha. Mam nadzieję, że nie przeszkadza Ci wątek Naxi czy Leonesci
- nie były one aż tak widoczne, aczkolwiek istotne dla historii
(zwłaszcza pierwszy)... Nooo, po prostu taka koncepcja zrodziła się w
mojej głowie, po pierwszym przeczytaniu twojej propozycji na fabułę, i
proszę! Marzę, byś tylko nie była zła. Czuję się winna zaznaczyć to w
tym miejscu, a także u góry w opisie, gdyż cóż, zapis zamówienia nie
zawierał żadnych, dodatkowych par :)
To tak... na koniec, zapraszam do czytania poprzednich OS, zamówień, a
także komentowania, jeśli ktoś chciał, a wciąż nie miał ku temu okazji -
dziewczyny są świetne, najlepsze! Zasługują na uznanie (: ♥
Co jeszcze? Za kilka dni pojawia się kolejny OS/Zamówienie, tym razem - Kasi i Marceli, czekajcie, bo ja wiem, że warto ;>
Kocham Was wszystkich, dziękuje za poświęcony czas i przepraszam za jego zabranie (;c), Edyta ♥
* - Elvis Presley - Can't Help Falling In Love
PS: Widzimy się ponownie, stosunkowo niedługo, bo dokładnie za dwa tygodnie. Do zobaczenia! ♥
EDIT! (Jeju, zapomniałam o.o To przez tę nieludzką porę XD) PS.2: Naprawdę cieszy mnie fakt, iż dzisiejszego dnia udało mi się coś dodać - może nie na swojego indywidualnego bloga, ale JSM, bo cóż, dzisiaj trzeci, czyli, co za tym idzie, kolejny - siódmy już, miesiąc Waszego obcowania z moją osobą. Jak to znosicie? XD Hahaha. No nic, dziękuje za wszystko! ♥
EDIT! (Jeju, zapomniałam o.o To przez tę nieludzką porę XD) PS.2: Naprawdę cieszy mnie fakt, iż dzisiejszego dnia udało mi się coś dodać - może nie na swojego indywidualnego bloga, ale JSM, bo cóż, dzisiaj trzeci, czyli, co za tym idzie, kolejny - siódmy już, miesiąc Waszego obcowania z moją osobą. Jak to znosicie? XD Hahaha. No nic, dziękuje za wszystko! ♥
One Shot po prostu cudowny ♥
OdpowiedzUsuńBrak mi słów, żeby go napisać ♥
Eddie masz ogromny talent ♥
Z niecierpliwością czekam na kolejne twoje dzieła ♥
Pozdrawiam oraz życzę weny ♥
cudowny !!!
OdpowiedzUsuńnic dodać nic ująć :)
czytałam go chyba z 4 razy ba tak mi się podoba
moja kochana Demila <3
co do do par Naxi i Leonceska to nic do nich nie mam , bardzo fajnie uzupełniają opowiadanie
i nie jestem o nie zła :D
gratuluję ci nowego rekordu ( 10 tys. słów )
dziękuje za tego OS jest on boski
dziękuję jeszcze raz
pozdrawiam Olivia :*
Edytko zajmuję <3
OdpowiedzUsuńEdyta,
UsuńTen oneshot tak mnie oczarował, że bardziej to chyba nie jest możliwe :D. Nie dość, że wspaniała para i pomysł to jeszcze genialne wykonanie. No, zakochałam się <3. Wiesz jak wyczekiwałam na tego parta ? No, nie mogłam się doczekać :D.
Czy tylko mi się tak wydaje czy mało kto pisze o Diemile ? Jest to dopiero trzeci oneshot o tej parze, który czytałam. A, oba wcześniejsze to te opublikowane na tym blogu. Nie wiem czemu ludzie o nich nie piszą :C. Ale na szczęście pisze o nich Edytka <3.
Cała historia jest po prostu urocza ;). I Długa ! Muszę przyznać, że nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam czytać tak się wciągnęłam :D.Gratuluję rekordu ! No i przy okazji tego, że jesteś na bloggerze już 7 miesięcy. Masz się czym chwalić kochanie :D.
Kreacja Diego i Ludmiły to majstersztyk <3. Nie wiem, jak możesz mówić, że oneshot był nudny, skoro nie był. Edyta, nieładnie jest kłamać ! Nie czytałam nigdy parta o takiej tematyce :)
Bardzo fajnie też opowiadanie uzupełniają wątki Naxi i Leonesci. Zwłaszcza Naxi ze swoją córeczką wprowadzili elementy humorystyczne, co było świetne!
Nie będę opisywać historii, bo ja bym nie potrafiła jej opisać ;C. Czegoś tak genialnego nie potrafię.
A zakończenie? Bardzo mi się spodobało. Szczęśliwe, wspaniałe, wszystko dobrze się skończyło. A, ta scena z 2 kubkami : jednym kawy, drugim soczku była taka rozczulająca. Lu i Diego będą mieli dzidziusia <3.
Kurczę już za 2 tygodnie? To czekam :D. Jeeej, ale się cieszę :).
Pozdrawiam,
Gośka
Jejku, przepiękny part! Teraz zacznę czytać go po raz drugi, a co mi tam. Nie mam nic innego do robienia :)
OdpowiedzUsuńKocham to noo. Diego, ty kretynie xD Fajna ta Diemiła w takim wydaniu <3 Końcówka urocza, cały parcik cudowny :3
Buziaki, Justyna ;)
Nadal mi się nie znudził.Kochamkochamkochamkocham.
UsuńEdziak ♥
OdpowiedzUsuńJeju, nawet nie wiesz, jak cholernie się cieszę, że dodałaś tego OS'a o Diemile. Był chyba najbardziej wyczekiwanym przeze mnie opowiadaniem ostatnich dwóch tygodni. Kocham czytać co, co piszesz i naprawdę to uwielbiam. Diego i Lu, razem, tacy wspaniali, takie dwie gwiazdy po prostu. Uroczy, czasem aż za bardzo. :D Od razu mówię, czytałam go dwa razy, zanim doszłam do siebie i mogłam skomentować. Co mogę powiedzieć o tym OSie? Cudo, perfekcja, wspaniały, idealny wręcz. Coś odmiennego. <3 Specjalnie dla Ciebie policzyłam, ile czytałam, wynik wyniósł... 26 minut. Prawie pół godziny, niezmarnowanej, z chęcią zrobię to jeszcze raz...
Ludmiła musiała wyglądać perfekcyjnie - cóż, rozmowa kwalifikacyjna to nie lada wyzwanie. Tym bardziej, że szukała jej dosyć długo, rozsyłając CV na prawo i lewo. Los się do niej uśmiechnął, co? I to już pierwszego dnia. Tego samego, w którym nazwała swojego potencjalnego pracodawcę "kretynem". Nawet nie wiedziała, że wpadła w objęcia przyszłego szefa, oj. Ja wiedziałam, od samego początku, że coś się święci.
Lu nosi okulary? Gdybym mogła, z chęcią sama bym je zdjęła i wręcz zabijała o te cholerne soczewki, które ułatwiłyby wszystko. Uparta z niej kobieta.
Mała czarna, bez cukru - ulubiona ich obojga, tak samo, jak piosenka Elvisa Presley'a. Przypadek? Nie sądzę. ;>
Cały czas między nimi coś się działo. Uczucie iskrzyło się, z każdym dniem coraz mocniej, jednak zostało lekko przygaszone przez podejrzenia Ludmiły, bo, jak twierdziła "to tylko jej szef, on by się przecież nie zakocha". Pozory mogą mylić, już się o tym przekonała. Czuł coś do niej od pierwszego momentu, ich zetknięcia - chwilowe zauroczenie? Jednak nie.
Zaprosił ją na bankiet. I choć twierdziła, wyciągając z kontekstu, że zaprosił ją tylko dlatego, bo nie miał czasu szukać innej partnerki do towarzystwa. Cóż, musiała się zgodzić? Kto by się nie zgodził przyjąć propozycję pójścia na imprezę z prawdopodobnie najprzystojniejszym Hiszpanem na Ziemi? Natalka mnie rozbroiła, tak samo, jak Anastazja, no i nie zapominajmy o Maxim - szalonym kucharzu przygotowującym te swoje zdrowe sałatki i lekkostrawne kolacyjki. Oczywiście uparta Ludmiła musiała zaprotestować zjedzeniu czegoś przed wyjściem i bezskutecznie, niestety, walczyła z przyjaciółką o te wstrętne soczewki, których nie chciała zakładać. Ach, warto jednak było, co? I ubrała małą czarną. Tak bardzo... pociągającą. Musiała wyglądać nieziemsko, taką sobie ją właśnie wyobraziłam.
Aż przyszedł moment, w którym pod drzwiami państwa Ponte zjawił się przystojny mężczyzna. Diego zabrał ją w miejsce, gdzie miał odbyć się bankiet, a tam wszystko potoczyło się samo. I tu na usta samo cisnęło mi się tylko głośne i długie "awwwwwwwwwwww", bo to, co się działo w aucie i poza nim było wręcz wspaniałe i o tym chyba właśnie marzyła blondynka. Diego ją pocałował. Ba, żeby to było tylko raz; nawet trzy! I znowu długie "awwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwwww". <3 Jeju, cudowni po prostu, jak razem tańczyli... Czysta perfekcja.
No a co było potem? Tytułowa kawa i soczek marchewkowy. Państwo Hernandez będą mieli dzidziusia! Takiego słodziasznego bobaska, jak miało Marcundo (czuję, jak Marta mnie zabija... :*). Też mi się zdaje, że to będzie chłopczyk, a cechy przejmie po obojgu rodzicach, mam nadzieję. ;> Co ja sobie wyobrażam w tej główce swojej...
Nienawidzą się, kochają, znowu nienawidzą, ach, te związki. Diemiła para siempre! <3 I na koniec znowu długie "awwwwwwwwwwww", miłość sobie wyznają, umarłam, dziękuję. *o*
Żal, nie zmieściło mi się w tamtym komentarzu, po raz pierwszy chyba. XD Widzisz, co ta Twoja Diemiła ze mną robi?
UsuńEdziaczku Ty mój, OS był genialny, nie wiem, co mogę więcej o nim powiedzieć, wyczerpałam już chyba wszystko, a jeśli nie, to dopiszę jeszcze kilka zdań w odpowiedzi, ale mam jednak nadzieję, że opisałam wszystko. Gdzie ty mieścisz tak wielki talent? <333 Gratuluję siedmiu miesięcy z nami, ciołami, no i tego rekordu słów (10 tysięcy... Ja sobie mogę pomarzyć, że kiedykolwiek napiszę coś tak długiego xD), bo na to zasługujesz. Ciesz dalej nasze mordki swoimi cudami o Diemile, a ja się chyba odmeldowuję, palce mi odpadają od tego stukania w klawiaturę. xD Czekam kolejne dwa tygodnie na nowe dzieło. Kocham bardzo! ♥
Karol :*
Cudowny♥!
OdpowiedzUsuńNa prawdę genialny *.*
Co prawda mega długi ale lekko się go czyta i na moje szczęście je jest zapełniony tymi dlugasnymi przemyśleniami tylko zwykłymi opisami przeżyć i boskimi dialogami :3
KOCHAM TAKIE OS' y :D
Buziaki-Nat♥
Edytko!
OdpowiedzUsuńWow, naprawdę długi. ♥
Lecz tak naprawdę to nie ma znaczenia, najważniejsza jest treść, prawda?
A w tym przypadku jest ona genialna!
W ogóle podczas czytania po moim ciele przechodziły dreszcze.
Diemiła, w twoim wykonaniu jest do nieoceniania.
Ubóstwiam! ♥
~Gratulacje rekordu i siedmiu miesięcy. ♥
Piękny OS. Chyba najdłuższy jaki czytałam xD Ma tyle słów co mój part wysłany do was na konkurs. Może się nie zanudzicie ;) Ale wracając, Diemiła w twoim wykonaniu jest po prostu cudna. A ten pocałunek(ki) ? Awwwwwwwwww <3 Takie to było słodkie <333
OdpowiedzUsuńgratuluję takiego wspaniałego pisania,
Cathy
Kochanie, wrócę tu z czymś porządnym <3 Ej, jesteś niesamowita, wiesz? ;> :*
OdpowiedzUsuńTak się cieszę, że wreszcie wrócił internet i mogę skomentować to arcydzieło.
OdpowiedzUsuńOczywiście muszę wspomnieć, że długość pracy absolutnie mnie powaliła i jestem pełna podziwu dla ciebie, twojej ogromnej pasji i pomysłów oraz cierpliwości do skończenia tej historii.
To może ja zacznę od końca, czyli od dopisku. Taka zwykła obyczajówka? Dziewczyno, na pewno nie zwykła, lecz niezwykła obyczajówka. Piękna historia pięknej miłości. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie jej w krótszej wersji. Jedna z moich ukochanych par i to jeszcze w tak udanym, koncertowym wydaniu. Mogę umierać. No nie mogę, bo muszę jeszcze skomentować pozostałe party, ale gdybym mogła, umarłabym szczęśliwa.
Szczerze mówiąc, właśnie takie historie jak ta wyżej, należą do moich ulubionych. Głównie dzięki prostocie gatunku. Niestety, bardzo łatwo jest je zepsuć i zamiast arcydzieła, napisać przynudnego, niekończącego się gniota. W twoim przypadku nic takiego nie miało miejsca. Opowieść, może prosta, ale jednak fenomenalna i wyjątkowa. Ludmiła. Zwykła, zwyczajna Ludmiła. Różniąca się od tej, którą znamy ze Studia, ale równie wspaniała. Nie ma w sobie nic z gwiazdy, no chyba że wygląd. Nie można jej odmówić urody. Już pierwszego dnia pracy, nim jeszcze poznaje swojego szefa, zalicza faux pas, wpadkę. Ale tak naprawdę gdyby nie ta wpadka, o ironio, być może nic nie potoczyłoby się tak, jak się potoczyła. Dwójka młodych, pięknych, utalentowanych, lecz samotnych ludzi i droga, jaką pokonali, by wreszcie połączyć się w najcudowniejszym z uczuć, miłości. Dodatkowy plus za Naxi, jestem ci bardzo wdzięczna, że połączyłaś w shocie czar tych obu par :)
Oczywiście najbardziej zauroczył mnie tytuł opowieści i utwór zawarty w jej treści. Ach, Elvis.
Pozdrawiam cię serdecznie.
Nie mogę przestać się zachwycać tym, jak wspaniale piszesz.
xx
Witaj Edytko ♥! !!
OdpowiedzUsuńJak zwykle spóźniona ja ale są wakacje .. żyje chwilą xd no ale cóż wróciłam z wakacji ,wreszcie mam internet (Dziękuję Bogu) i wreszcie mogę skomentować kilka zaległości (a sporo tego) nie wiem czy zobaczysz ten komentarz ale pffff zawsze jest nadzieja. Dawno nie komentowalam na JSM dlatego postaram się jak najszybciej to nadrobić zaczynając oczywiście od ciebie aniołku ♥ Os.....
jak z bajki... CUDO (mało powiedziane) Boże i od czego tu zacząć ty zawsze działasz na mnie tak że nie mogę się wyslowic. Zacznie od początku ...
Ludmila ... moja kochana Ludmiła. Tak się starała o pracę aż w końcu dostała propozycje pracy w największej firmie korporacyjnej w moim ukochanym i najulubienszym miejscu jakim jest Los Angeles (zazdrość xd) noi los jak zwykle nie stoi po jej stronie i utrudnia jej życie. Oczywiście po drodze nie mogło zabraknąć wpadki na swojego przyszłego męża zwanego "Kretyn" bardzo ładne imię swoją drogą xd oczywiście ten "Kretyn" okazuje się szefem naszej bohaterki żeby było jeszcze milej on przyjmuje ja na stanowisko asystentki. Ona zakochuje się w nim, on działa na nią jak ... poranna kawa (dziwne porównanie ale ona przecież kocha kawę a zwłaszcza małą czarną ) ich stosunek do siebie jest strasznie nie pewny ona traktuje to wszystko na poważnie on śmieje się z niej ( przynajmniej Lu tak uważa) w końcu Diego zaprasza ją na bankiet i jego wymówką jest to zenie chce mu ssię szukać dziewczyny na siłę ( ta ta ta jasne ) Ludmiła jest zrozpaczona jednak idzie na bankiet i z pomocą swojej kochanej przyjaciółki Natalii wygląda jak księżniczka ( nie dosłownie xd) Bankiety ... najnudniejsze imprezy świata a stają się jeszcze nudniejsze kiedy jesteś ważną osobą i każdy chce z tobą gadać. Późniejsze wydarzenia są już doskonale znane xd. Diego podczas tańca z Lu ( wiedziałam że coś na tym balu się wydarzy) wyznaje że się w niej zakochał i całuje ja jednak najmadrzejsza na świecie Lu ucieka ponieważ wymyśliła sobie ze Diego pocałowal ja tylko dlatego bo wygląda tak jak wygląda. Diego nie daje tak łatwo za wygraną i idzie za kobietą swojego życia. Po absurdalnej przemowie Lu Diego ponownie ją całuje po czym mówi jej ze naprawdę ją kocha i chce z nią być. W końcu następuje szczęśliwe zakończenie ♥ nie dość że opowiadanie było cudowne to długość była rekordowa xd ubóstwiam ciebie, twoje opowiadania i cały Twój talent ♥ jesteś wspaniała a Twoje opowiadania wbijaja w ziemię ( oczywiscie w pozytywnym sensie♥)
podziwiam, ubóstwiam i kocham bardzo ♥♥♥♥
Edytka, zawsze podziwiałam cię za te twoje kilometrowe party, i zawsze będę cię podziwiać <3 Przez tego długachnego parta nie mam już czasu przeczytać dwóch pozostałych partów tutaj na JSM, które muszę nadrobić :D Trudno, będę musiała jutro przeczytać i skomentować :P
OdpowiedzUsuńTymczasem, będzie krótko, bo oczy mi się zamykają, wiesz, spać mi się chce XD
Dobra, kochanie. Diemila, oczywiście, chyba już zawsze będę cię kojarzyć wyłącznie z tą parą :P Ale do rzeczy. Pomysł sam w sobie prosty, a jednak tak wyjątkowy, sama nie wiem czemu... Okej, to tylko moje chrzanienie, nie zwracaj uwagi ;>
To całe ich spotkanie na ulicy, później to, że Dieguito przyjął naszą Ludmiłę do pracy, było naprawdę super [nie pytaj czemu, po prostu] no i długie, oczywiście :D
Przygotowanie Ludmiły do bankietu rozwaliły mnie, naprawdę. Natalia rządzi, ale proszę - wpychanie soczewek do czyichś oczu wcale nie jest takie bezpieczne XD Ale co to tam dla Naty, a co :P
Sam bankiet był genialny, to taki punkt kulminacyjny całego parta. Podsumowując - te dziesięć minut wyjętych z mojego zycia było naprawdę świetne, wiesz? I nie, nie żałuję ani trochę :D
Kocham cię <3333
Mój ulubieniec. ❤
OdpowiedzUsuńPrzebrnęłam przez cały, hyhy.
Najdłuższy, ale piękny. Dzięki Tobie zakochałam się w Diemile. Dziękuję, że miałam możliwość przeczytania Twojej perełki. Twoje prace powalają na kolana, zniżam się bardzo nisko!