wtorek, 1 lipca 2014

{012} Pablangie || "Srebro i awenturyn" - Tears in Heaven

Tytuł: "Srebro i awenturyn"
Para: Pablangie. (Pablo & Angie)
Gatunek: Komedia, romans. 
Przedział wiekowy: K
Czas akcji: Późne lata 90.





Dzieciństwo to miejsce, gdzie mieszka się przez całe życie.
~Rosa Montero~



Było już dobrze po północy, a ona wciąż ślęczała przy biurku nad stosem zdjęć, listów, płyt i kaset. Sennym ruchem przerzucała szeleszczące papiery, brała któryś z krążków, otwierała z kliknięciem odtwarzacz, słuchała przez chwilę i znowu sięgała po kartki, podczas gdy głowa kiwała jej się coraz bardziej, a oczy same zamykały.
- Co ty tu robisz? - Drgnęła nagle, spoglądając na jakiś cień, stojący obok niej od paru chwil. - Nie powinnaś być już w łóżku?
- A ty? - odbiła piłeczkę siostrzyczka, obejmując ją od tyłu, wbijając brodę w jej ramię i śledząc wzrokiem migającą na magnetofonie czerwoną kropkę. - Siedzisz już nad tym cały dzień i noc, a jutro rano masz samolot.
- Zaraz. Mam prośbę, posłuchasz tego? - Zsunęła słuchawki ze swoich loków i włożyła jej na rozczochraną głowę. Angie przycisnęła je odruchowo do uszu, chciwie chłonąc dźwięki z nich płynące. Jednocześnie, podążając oczami za wzrokiem siostry, przypatrzyła się uważnie widocznemu na leżącej z wierzchu fotografii, szczupłemu brunetowi w okularach, w rozwleczonej koszuli i dżinsach z dziurami na kolanach, który szarpał struny równie wysłużonej gitary. Na nagraniu leciał ciepły, szorstki głos, śpiewający jedną z mniej znanych piosenek Marii, tę o dziewczynie z zielonymi oczami.

- Wymiata.
- Też tak myślę. - Maria zmierzyła ją rozbawionym spojrzeniem, a wtedy zdała sobie sprawę ze swoich uchylonych gapowato ust i bardzo widocznego zachwytu, który musiał jej się malować na twarzy. Zamknęła buzię, udając, że podnosi ręką opadniętą szczękę.
Lubiła rozśmieszać siostrę, to było silniejsze od niej.
No i zawsze jej się udawało.
- No, to... Mamy zwycięzcę, aniołku - oznajmiła ta po chwili, zasłaniając dłonią ziewnięcie. - A teraz jazda do łóżka, ja też zaraz się kładę.
- Nie jestem dzieckiem - zaprotestowała - bądź co bądź już szesnastolatka - ze złością, ale odłożyła słuchawki z powrotem na biurko, pogapiła się jeszcze przez chwilę na rozrzucone zdjęcia, by w końcu cmoknąć ją w policzek i uściskać pospiesznie. - Jak wytrzymam ten miesiąc bez ciebie? Wolałabym od razu polecieć razem z tobą do Madrytu.
- Wiem, że byś wolała. Ale szkoła się bez ciebie nie obejdzie, a ja tak.
- Zaraz pierwszego dnia wakacji jestem u ciebie - oznajmiła z uporem, ściskając ją jeszcze raz z całych sił.
- Pewnie, znajdziemy ci jeszcze jakąś sukienkę na bal. I może księcia - dodała z filuternym błyskiem w oku, tak charakterystycznym dla niej. Mówiła to w żartach, ale w głowie zakiełkował jej pewien pomysł.

Oczywiście genialny.


                                                                                                               ***


Odetchnął suchym, palącym płuca powietrzem, drżącym od żaru. Uśmiechnął się do bezchmurnego nieba, błękitniejącego mu nad głową. Wreszcie. Myślał już, że nie wyrwie się kontroli, sprawdzającej jego rzeczy ze skrupulatnością, która zniecierpliwiłaby świętego, a co dopiero jego. Choć przez moment miał wielką ochotę parsknąć śmiechem, gdy facet rzucił się na jego futerał z miną pełną satysfakcji, a potem niemal jęknął z rozczarowania, gdy nie znalazł tam kałasznikowa, a zaledwie mocną już nadszarpniętą czasem - i użyciem - gitarę.
W końcu jednak zdołał opuścić lotnisko i pomaszerować przed siebie - zerkając na mapę od czasu do czasu - by wgłębić się w miejską dżunglę tego sławnego Madrytu.

Miał osiemnaście lat i głowę pełną ambicji, uszeregowanych równiutko jak akta w archiwum. Miedzy tymi zaś walały się marzenia, szklane kulki w różnych odcieniach zielonego, które skrzętnie skrywał przed wścibskimi spojrzeniami ludzi. Trochę z uporu, trochę ze strachu.
Jak często je zabijają?
Ktoś postanawia, że zostaniesz lekarzem. Albo prawnikiem, bankierem, w ostateczności - księdzem. Ktoś sobie lekką ręką nakreśli plan, nie bacząc na to, że tym samym zamazuje rysunek, który ty sam stworzyłeś. Ktoś uśmiechnie się z pobłażaniem, klepiąc po główce dziecko - popełniając niewybaczalne morderstwo na jego marzeniach.
Morderstwo z uśmiechem.

Zdawał sobie sprawę, że pokładane są w nim nadzieje. Że mają co do niego wielkie oczekiwania, bo przecież jest inteligentny - można od niego wymagać więcej. Można? Trzeba.
Bo grzeczne dzieci przecież nie mają zielonych marzeń, tylko dorosłe plany.
Wiedział to, recytował na pamięć jak regułkę matematyczną, w której jest tak, a nie inaczej. Bo dwa razy dwa będzie się równało cztery niezależnie od tego, jak bardzo będzie się chciało to zmienić.

Poprawił szelkę plecaka na ramieniu, zerkając mimochodem na zegarek. Od dwóch godzin już szedł skwarnymi ulicami, a do hotelu wciąż zostało mu dobrych parę kilometrów. Gdyby nie cackał się tak z każdym groszem, pewnie wziąłby taksówkę. Ale przecież chciał kupić jakąś pamiątkę dla Anny, obiecał jej.
Ruszył więc dalej, przyspieszając nieco, gdy na krańcu słonecznej ulicy zamajaczył miły cień w zielonej plamie parku.
Coś na kształt oazy w tej miejskiej pustyni - spokojny zakątek, odizolowany kurtyną wierzb z jednej strony, a z drugiej ograniczony masywną sylwetką fontanny, wzbijającej niewzruszenie pióropusze wody w niebo. Słońce ślizgało się po jej gładkich krzywiznach i zawieszało na mgiełce kropel aureole miniaturowych tęcz. A świeciło wyjątkowo mocno, należy dodać. W promieniu kilkudziesięciu metrów rozciągał się wybrukowany plac, na którym daremnie było szukać chłodniejszego lub chociażby odrobinę zacienionego miejsca. Każda gładziutka kostka zdawała się wibrować i podskakiwać z gorąca.
Może to całe ustronie też było tylko mirażem, kto wie?
Uśmiechnął się do tych absurdalnych skojarzeń, zrzucając ciężki plecak na ziemię u stóp, a obok ostrożnie kładąc - i tak sponiewierany nieludzko - ukochany instrument. A z ust wyrwało mu się westchnienie ulgi, bo dopiero po pozbyciu się ciężaru w pełni poczuł, jak bardzo wykończyła go ta podróż na drugi koniec świata. Raz, że długa, dwa - że uatrakcyjniona między innymi o wielką ilość turbulencji i użeranie się z głuchą - a mimo to strasznie gadatliwą i spragnioną towarzystwa - sąsiadką, przy której nieustannych pytaniach nie przeczytał ani strony z wziętej na drogę "Zielonej mili" (i nie dowiedział się, co z tą myszą Dela). Zaś wisienką na torcie był dzieciak, który ryczał mu nad uchem przez dwie godziny bez przerwy, nim wreszcie usnął, ku niewyobrażalnej radości wszystkich bez wyjątku pasażerów, z matką bachora włącznie.

Usiadł na marmurowym, kolistym murku, który otaczał jasnym pierścieniem przejrzystą wodę fontanny, bijącą w tym skwarze ożywczym chłodem. Wsunął okulary do plecaka, a dopiero potem zanurzył dłonie w wodzie i ochlapał twarz i szyję, parskając i odgarniając z czoła mokre włosy. Z przyjemnością wyciągnął przed siebie nogi i zagapił się na plac, opustoszały o tej porze. Nic dziwnego, bo - co już wszystkim wiadomo - gorąco było niemożliwie, jak to wczesnym popołudniem bywa - mieszkańcy pochowali się w domach i sjestowali w najlepsze, nie wystawiając nosa poza obręb cienia i klimatyzacji.
Pusto więc było, jedynie gołębie kręciły się po rozgrzanych kostkach brukowych, a ruchliwe drobinki światła, przesianego przez gęste liście wierzb, skakały po ich popielatych piórkach, błyskając co jakiś czas ciemną zielenią na gardłach ptaków. Monotonne gruchanie, kojący cień i cisza, drżąca w parnym powietrzu, działały cokolwiek usypiająco.
Jednak między tę monotonię wkradł się daleki odgłos, coraz to wyraźniejszy i głośniejszy. Jakiś stukot, nieokiełznany ruch.
Podniósł ciężkie powieki i niepewnie zamrugał, nie wierząc swojej krótkowzroczności, według której właśnie zbliżał się ku niemu pożar. Przysłonił oczy dłonią, odcinając drogę promieniowi, przebijającemu pod kątem zza drzew, i przyjrzał się jeszcze raz. Pożoga przybrała wkrótce kształty dziewczyny, biegnącej przez pusty plac. Czerwona jak ogień sukienka i żółte trampki mieniły się w biegu, gdy szybko przecinała wypłowiały trawnik, a walizka - w równie płomiennym kolorze - wymknęła się wreszcie z jej ręki, padając na trawę, otwierając się na oścież i ukazując światu tęczowe wnętrzności. Zgubiła kapelusz, spod którego wysunęły się jasne włosy, po dziecinnemu spięte w kucyki, powiewające jej za głową zgodnymi falami.
Odruchowo odsunął się o metr na bok, prawie spadając z murka - a dziwna istota jednym susem odbiła się od kamiennego obramowania i wylądowała po kolana w sadzawce, rozchlapując na wszystkie strony migotliwą wodę. I stała, podstawiając pod padający z góry strumień opaloną twarzyczkę.
Mimo szoku nie mógł się nie uśmiechnąć, obserwując tę wariatkę, chlupiącą się jak wróbel w kałuży i śmiejącą w głos, jakby z samej siebie.

Dostrzegła go, prychnęła wodą jak kot i wygramoliła na murek, podciągając przemoczoną sukienkę. Rzuciła mu skośne spojrzenie spod postrzępionej grzywki, by następnie zająć się swoimi nasiąkniętymi wodą tenisówkami.

- Pewnie pan myśli, że mi całkiem odbiło - oznajmiła spokojnie, gdy udało jej się rozsupłać mokre sznurowadła. Jej ton był idealnie wyważony, jakby to nie ona przed chwilą wskoczyła z rozpędu do fontanny.
- W taką pogodę to nawet całkiem rozsądne - wyjąkał po chwili, przesuwając się nieznacznie po kamiennym parapecie i odruchowo trzepiąc palcami we własną, zmierzwioną czuprynę. Nie stać go było na więcej, bo bał się, że parsknie śmiechem.
Za to ona nie miała oporów.
- Rozsądne? Och, ha ha ha, nie mogę - śmiała się perliście, płosząc gołębie, które z furkotem rozleciały się na wszystkie strony. - Jeszcze nikt... nigdy... ha ha ha... Nikt mi nie powiedział, że jestem... rozsądna.
- Powiem więcej - pewnie zrobiłbym to samo, gdybym miał odwagę - dodał poważnie, nie przesadzając nawet tak bardzo - rzeczywiście perspektywa szybkiego ochłodzenia się nie była głupia. Gdyby nie jakaś niepisana zasada, mówiąca, że to co najmniej odrobinę durny pomysł...
Zbyt dziecinny?
- A czemu nie ma pan odwagi? - palnęła prostolinijnie, wyżymając w dłoniach jeden trampek, potem drugi.
- Czemu? Dobre pytanie. - Wzruszył ramionami, próbując sformułować odpowiedź brzmiącą i sensownie, i w miarę po ludzku, a nie jak żywcem wyjęta z podręcznika psychologii. - Powiedzmy, że to wyglądałoby dziwnie w moim przypadku.
- Jasne. - Pokiwała płową główką. Miała pociągłą twarz, uśmiech od ucha do ucha i mocno opalony nosek. Największe wrażenie jednak robiły jej wielkie, wymowne oczy o ładnym odcieniu zielonego. Srebrne krople kapały jej z włosów, spływały po brwiach i osiadały na zagłębieniach długich rzęs, dodając jej jakiegoś takiego dziwnego wdzięku, że nie mógł przez moment oderwać od niej wzroku.
- Myślę, że to mało istotne, jak by to wyglądało - powiedziała z namysłem. - Po pierwsze: nikogo tu nie ma. Po drugie: nawet gdyby ktoś tędy przechodził, to nic by go to nie obeszło. Ludzie mają za dużo na głowie, żeby zwracać uwagę na nieznajomych wariatów i na to, co tam wyprawiają. - Umilkła, nagle spuszczając iskrzące spojrzenie, jakby się zawstydziła tych mądrych słów, jakoś nieszczególnie pasujących do jej dziecinnej twarzy i sposobu bycia. - A pan za to - za bardzo przejmuje się, że ktoś pana weźmie za wariata i nie skorzysta pan z okazji nawet w taki gorąc - zarzuciła mu jeszcze, unosząc jasne oczy po raz drugi, zyskując na nowo rezon.
- Hmmm. Wiesz, może masz i trochę racji. Ale proszę cię, nie mów do mnie "pan" - odparł wreszcie, dorzucając te słowa jakby mimo woli. - Nie jestem aż tak stary.
- Ale jest pan nieznajomym, tak wypada i już - ucięła krótko, wyraźnie wypatrując kogoś w oddali.
- To po co w ogóle rozmawiasz z nieznajomym? - Zabrzmiało to, jakby się droczył, ale nie mógł się jakoś powstrzymać.
- Celny strzał. Poddaję się. - Uniosła ręce ugodowo. - Za gorąco dziś na myślenie.

I w zasadzie nie było już nic więcej do powiedzenia.

- Przyjechałaś tu na wakacje? - zagadnął jakoś tak, bez zastanowienia.
- Można to tak nazwać. - Uśmiechnęła się, przesuwając buty na słońce, by obeschły.
- Wieść niesie, że jutro wieczorem będzie tu jakiś bal. - I znów nie wiedział, dlaczego w ogóle wypowiada te słowa.
Po co?
Skinęła głową.
- W Palacio de Gaviria. Znaczy... Tak myślę, że chodzi ci o to, bo to niedaleko stąd. Chociaż może też ci chodzić o całkiem inne przyjęcie. Madryt to jednak wielkie miasto.
- A jednak. Widzę, że wreszcie przeszłaś na "ty". - Wyszczerzył zęby, obserwując gołębia, który wrócił z wahaniem i nurzał dziobek w rozchlapanej wodzie. - Pewnie to wielka impreza dla snobów i bogaczy.
- Być może. Jutro wieczorem się okaże. - Wzruszyła szczupłymi ramionami, ciągnąc za kosmyk wilgotnych, złotawych włosów.
- Wybierasz się tam?
- W pewnym sensie. Sprawy rodzinne. - Roześmiała się nagle. - A ty?
- To niewiarygodne, ale owszem.

Jaka właściwie jest szansa na powtórne spotkanie dwóch osób w mieście liczącym, bagatelka, trzy miliony mieszkańców? Pewnie już łatwiej wygrać milion w telewizyjnym teleturnieju.

- Ktoś cię do tego zmusza? Przegrałeś zakład? - upewniała się. - A może kręcisz program dokumentalny o środowisku naturalnym snobów?
- W sumie to... Wygrałem konkurs. - Nie powiedział tego tak, jakby się tym chełpił, albo jakby się tego wstydził, albo jakby był niezadowolony.
Po prostu to powiedział.
I tyle.


                                          ***


Rozejrzał się po pokoju, niedużym i widnym, umeblowanym skromnie, ale bardzo sympatycznym. Nie rozpakowywał nawet gratów, stwierdzając całkiem rozsądnie, że te dwie doby zlecą bardzo szybko, zbyt szybko - a przechodzenie przez mękę powtórnego pakowania nie jest wcale koniecznością. Gitara, wciąż w pokrowcu, panoszyła się na środku łóżka, zasłanego nieskazitelną bielą hotelowych prześcieradeł z wyhaftowanymi w rogu trzema gwiazdkami i nazwą, trudną do wymówienia, a co dopiero - zapamiętania.
Reszta pokoju pozostała w stanie pierwotnym i zapewne taka miała być aż do końca jego pobytu w tymże przybytku luksusu.
Jedynie stolik nocny pokrywały różnorodne podręczne drobiazgi, w tym prawie nowy walkman, którego jeszcze nie zdążył zniszczyć używaniem. Obok parę płyt - Uriah Heep i Jethro Tull, najnowszy krążek Smokie, "Wariacje Goldbergowskie" w genialnej interpretacji Glenna Goulda i mocno porysowane "Surrealistic Pillow" zespołu Jefferson Airplane. Tak, tak - upodobania miał skrajne i nieszczególnie popularne, ale nie widział sensu w upodabnianiu się gustem do tłumu.
Towarzyszyły im wystrzępione okładki czwartej i piątej części wspomnianej wyżej "Zielonej mili", podręczny przewodnik po Madrycie - zakupiony w kiosku po drodze; butelka po wodzie mineralnej, parę monet luzem oraz błyszczący przedmiot, którego widok wzbudził teraz na twarzy chłopaka przelotny uśmiech.
Myśl o jasnowłosym ogieńku przemknęła gdzieś przez wierzchnie warstwy jego umysłu.

Pogawędkę przerwało im zjawienie się ślicznej kobiety w ciemnych okularach i zadziwiającym kapeluszu z woalką, jakiego nie nosiła nigdy żadna ze znanych mu niewiast. W rysach miała coś z młodej Sophii Loren, ale i coś jeszcze bardziej znajomego, wręcz niepokojąco.
- Jak dziecko, no jak dziecko - wymamrotała tylko przelotnie, jakby tłumiąc wybuch śmiechu, gdy ogarnęła wzrokiem sytuację. Burzliwie przywitała się z blondyneczką, jemu nie poświęcając zbytniej uwagi, po czym błyskawicznie pomogła zebrać dziewczynie rozsypaną zawartość walizki i pociągnęła ją w stronę jednej z uliczek. Wkrótce nie pozostał po nich nawet ślad, pomijając szereg mokrych odcisków drobnych, bosych stóp na chodniku. I... no właśnie. Gdy zbierał się również do odejścia, zielony błysk przyciągnął jego oko. Spojrzał i uśmiechnął się kolejny raz, przez chwilę wahając się - wreszcie jednak zanurzył dłoń w pożółkłej darni i obrócił drobiazg w palcach. Wylądował w jego kieszeni, by w odpowiedniej chwili wyjrzeć znów na światło dzienne.


Przeciągnął się, stwierdzając, że daruje sobie na razie zwiedzanie, przynajmniej dopóki słońce nie schowa się za horyzontem. Rozsunął suwak pokrowca i wziął na kolana instrument. Struny przytuliły się do jego palców, żądne dotyku. Machnął ręką na ewentualnych narzekających sąsiadów zza ściany, zaczął grać.

There I was on a july morning
Looking for love,
With the strength of a new day dawning
And the beautiful sun.
At the sound of the first bird singing
I was leaving for home
With the storm and the night behind me
And a road of my own.


Nigdy nie szkolił swojego śpiewu, nie przywiązywał specjalnej uwagi do techniki. Może nie grzeszył niezwykłą barwą ani specjalnie ujmującą grą, ale miał jeden atut - czuł to, czuł całym sercem. Po prostu lubił śpiewać, lubił czuć pod dłonią drżące ciepło strun, lubił kłębiące się na języku słowa, którym mógł nadać nowe znaczenia samym tonem głosu. Sprawiało mu to najzwyklejszą przyjemność, ale nie oczekiwał za to braw ani pochwał. Nagrał swoją wersję "Zielonookiej" dla zabawy, nie przewidział jednak, że młodsza siostra wpadnie na szalony pomysł wysłania jej na organizowany przez autorkę piosenki konkurs. Ani, że jakimś cudem jego wykonanie zostanie docenione wśród tysiąca zgłoszeń, nadesłanych przez znacznie bardziej utalentowanych ludzi. Ani, że nagrodą będzie występ w samym Madrycie, podczas organizowanego przez pannę Saramego przyjęcia. Ani, że dodatkiem będzie wątpliwa przyjemność w postaci niańczenia jakiejś dziewczyny - przyjął ten zaszczyt wraz z całym pakietem, mimo, że zachwycony nie był. Nie lubił rozpieszczonych smarkul.
Ale wyrwał się z rodzinnego miasta, to się liczyło.
Odchrząknął, pozwolił płynąć dalszym słowom ulubionej piosenki.

With the day came the resolution
I'll be looking for you
La la la la...

I was looking for love in the strangest places
There wasn't a stone that I left unturned.
I must have tried more than a thousand faces
But not one was aware of the fire that burned.

In my heart, in my mind, in my soul
La la la la...*


                                                                                              ***


- Cześć, Ann.
- Pablo! Długo kazałeś mi czekać! - Schrypnięty głos siostry zabrzmiał radością, zdziwieniem, ulgą i pretensją - jednocześnie. - Ja się tu martwię jak głupia...
- Nie miałem dziś czasu, a wczoraj nie odbierałaś - tłumaczył spokojnie, dociskając słuchawkę ramieniem i szukając w szufladzie spinek do mankietów. Był święcie przekonany, że je zabrał.
- Nie zwalaj na mnie, to nie ja pałętam się po obcym kontynencie. Też bym chciała takie wakacje - zajęczała swoim zwykłym, błagalnym tonem.
- Zabrałbym cię, ale bilet był pojedynczy. - Ze zrezygnowaniem zamknął szafkę. Tak to jest, jak się chce wyjść na elegantszego, niż się jest w rzeczywistości. Pomyślał, że pójdzie po linii najmniejszego oporu i włoży dżinsy zamiast garnituru, chyba go nie zlinczują za to.
- Przecież wiem, nie tłumacz się. Ale kupisz mi coś, prawda?
Pokiwał głową, a potem zdał sobie sprawę, że ona tego nie widzi.
- Tak, jasne - dodał. - Słuchaj, dasz mi mamę?
- A z siostrzyczką pogadać to nie łaska?
- Nie. Anna, nie rób sobie jaj. Muszę...
- Jasne, jasne. Sprawa wagi państwowej. Jak zwykle. - Pozrzędziła jeszcze trochę, wreszcie krzyknęła coś w przestrzeń i poinformowała go, że mama już idzie.
- Trzymaj się. - W słuchawce zgrzytnęło i usłyszał zmęczony głos Mariny Galindo:
- Synku?
- Hej. Jak się czujesz?
- Świetnie - odpowiedziała głosem wypranym z wszelkich emocji, który przeczył treści tego słowa. - A co u ciebie? Jak ci tam? Dostałeś kolację, śniadanie...?
- Tak. Obiad też. - Uśmiechnął się. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że myślałem trochę...
- Wróć cały i zdrowy, dobrze? - przerwała mu niespokojnie. - Wakacje wakacjami, ale trzeba by się zacząć przygotowywać do studiów i...
- Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. - Przez chwilę ważył słowa, szukając tego odpowiedniego. Z marnym skutkiem, dalej brzmiało to tak samo bez sensu, jak w jego głowie na początku. - Nie idę na prawo - palnął wreszcie prosto z mostu.
Odpowiedziała mu cisza tak długa, że zaczął się bać.
- O czym ty mówisz? - W głosie mamy zabrzmiało o wiele więcej zaangażowania, jakby nagle rozmowa zaczęła ją interesować. - Masz ciekawe poczucie humoru, wiem, ale nie bardzo rozumiem, co miałoby być śmiesznego w tym żarcie.
No jasne.
- To nie żart - zaczął, siląc się na spokojny ton. - Nigdy nie chciałem tam iść, ale teraz zrozumiałem, że muszę się cofnąć zawczasu.
- Masz gorączkę? O co ci chodzi, Pablo? Dlaczego nagle zmieniasz zdanie? - dopytywała z rosnącym niepokojem. - To było ustalone od tak dawna...
- Ustalone, ale przez kogo? Nigdy nie interesowało mnie prawo. - Przejechał palcem po wyświechtanej okładce części piątej ("Nocna wyprawa"). - Wymyśliliście to z ojcem, ale czy kiedykolwiek spytaliście, czy chcę?
- Synku... - Wyraźnie zabrakło jej słów.
- Zawsze chciałem studiować muzykę - mruknął po dłuższym czasie. - I mam zamiar to zrobić, czy wam się to podoba, czy nie.
- Ale Pablo... Skąd ta nagła decyzja? - spytała znacznie już ciszej.
- A... - Zerknął na szafkę nocną i znowu musiał się uśmiechnąć. - Zdałem sobie sprawę, że przez całe życie bałem się wskoczyć do fontanny, a teraz mam ostatni moment, żeby to zrobić.
- Wskoczyć... do fontanny? Pablo, masz na pewno gorączkę. Halo? Pablo? Halo?... Jesteś tam?...


                               ***


Rozejrzał się trochę niepewnie po wielkiej sali, wypełnionej tłumem eleganckich postaci. Olbrzymie zwierciadło powiedziało mu, że tu zwyczajnie nie pasuje ze swoimi nietwarzowymi okularami i czupryną żyjącą własnym życiem. Skrzywił się, odwracając do lustra plecami, powiódł raz jeszcze wzrokiem po ludziach. I uznał, że ma gdzieś ich opinię. Widział ich pierwszy i ostatni raz w życiu.
Występ poszedł mu zaskakująco dobrze, zebrał trochę oklasków i jakieś gwizdy z ostatnich rzędów. Zszedł ze sceny, wyłapując czyjeś naglące machanie. I stanął przed samą gwiazdą wieczoru, która uśmiechnęła się do niego czarująco. Nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc postawił na staromodny gest i pocałował ją w rękę. Pierścionek z zielonym kamieniem zakłuł go w oczy. A w głowie coś mu zaświtało.
- Pablo... prawda? - W białym uśmiechu Marii i jej ciemnych oczach można było zatonąć. Czułby się onieśmielony, gdyby nie ta jej swobodna postawa i entuzjazm w ciepłym głosie, z jakim teraz nawijała o jego występie.
- A, mam nadzieję, że pamiętasz o swojej partnerce? - zapytała po długim szeregu ochów i achów.
Pokręcił niepewnie głową.
- Nie przedstawiono mi jej jeszcze.
- Nic dziwnego, dopiero co przyszła. To dziecko spóźni się na własny... Jesteś! - przerwała sama sobie, przygarniając przemykającą gdzieś bokiem szczupłą sylwetkę. Wysunęła dziewczynę przed siebie. - Przedstawcie się sami, ja muszę lecieć. - Odbiegła z zaskakującym wdziękiem jak na kogoś na piętnastocentymetrowych obcasach.
Nie wykonali tego jej rozkazu - prośby, polecenia, czy jak to nazwać. Tylko stali, patrząc na siebie nawzajem. W milczeniu obiegali wzrokiem swoje twarze, uśmiechając się jak z dobrego żartu.
Wreszcie pokiwał głową, zastanawiając się, czy przyspieszony puls jest wynikiem zdziwienia - czy może czegoś jeszcze.

- I jaki wniosek? - Jej jasny głos przebił się przez gwar.
- Dużo snobów. Tak, jak przewidywałem. - Rozejrzał się znacząco. - Ale powinienem też przewidzieć, że... że to będziesz ty.
- Nie jesteś nieomylny, jak widać. - Parsknęła śmiechem.
- Umiesz tańczyć? - spytał nagle.
- Nieszczególnie.
- To dobrze, bo ja też nie - mruknął. - Przynajmniej możemy się tu nudzić razem.
- Ale nie musimy. - Pociągnęła go za rękę i błyskawicznie wyprowadziła z tłumu, odpowiadając co jakiś czas na pozdrowienie kogoś z zaproszonych gości.
- Znasz tych ludzi? - zdumiał się.
- Nie - odparła z rozbrajającą szczerością.
Jakoś bardzo łatwo wychodziło im wspólne śmianie się z niezbyt śmiesznych rzeczy.
- Słuchaj - zaczął, kiedy już stanęli na dworze, oddychając ciepłym, ale już bardziej rześkim, wieczornym powietrzem. - Jak ty się w ogóle nazywasz? - Wlał w swój ton tyle powagi, że nawet zabrzmiał całkiem wiarygodnie jako sztywniak, którego - teoretycznie - miał grać.
Kąciki ust jej zadrżały.
- Angeles - odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem, błyskawicznie wchodząc w rolę.
- Masz bardzo ładną sukienkę, Angeles. - Wciąż starał się powstrzymywać rozbawienie, choć szło mu dość miernie. - Ale czegoś mi w niej brakuje. - Odczekał stosowny moment, nim sięgnął do kieszeni.
Drobiazg zalśnił w świetle pobliskiej latarni.
- Moja broszka! - Uchyliła usta ze zdumieniem, wyciągając rękę i przejeżdżając opuszką palca po ząbkowanym brzegu. - A zastanawiałam się, gdzie ją posiałam.
- Mogę? - spytał dla porządku, w milczeniu skinęła głową. Rozpiął agrafkę i delikatnie, niczym relikwię, umieścił ją na białym materiale jej odświętnej szatki. Była owalna, nieduża. Ze srebra, co rozpoznał bez trudu, w które wprawiono kilka nieregularnych, jasnozielonych kamieni - tu już było trudniej.
- Jak się nazywa ten kamyk?
- Ten? - Musnęła odzyskany skarb. - Awenturyn. Gdzieś słyszałam, że pomaga w podejmowaniu decyzji.
- A to dobre.
- Co? - Zerknęła na niego pytająco.
- Nic.


- Długo tu zostajesz? - Niebo było już pełne gwiazd, a oni dalej siedzieli na szczycie marmurowych schodów i gadali - o wszystkim i o niczym.
- Jutro wracam pierwszym samolotem.
- Szkoda. - W zamyśleniu stukała palcami o brzeg stopnia. - Ja dopiero za dwa tygodnie.
- Zgadamy się w Buenos. Mamy na to całe wakacje - przypomniał.
- Całe lato - powtórzyła. - A potem?
Całe życie, chciał dodać, ale coś mu mówiło, że bez tych słów też się obejdzie. Wystarczyło, że teraz mógł patrzeć na jej postać w srebrnym świetle księżyca, słuchać jej śmiechu - i patrzeć w oczy, zielone jak awenturyn i pełne obietnic na przyszłość.


* Uriah Heep - July morning
_________________________________________________________

Od autorki: Cześć, to ja - ta dziwna. Wpycham się bez kolejki - nie zwracajcie na mnie uwagi. Przebrnęliście przez to u góry? Nie umarliście z nudów? Jeśli tak, to gratuluję - sama bym nie dotrwała.
Dla pocieszenie przypomnę, że trwa konkurs, na który gorąco wszystkich zapraszam.

16 komentarzy:

  1. Najbardziej wyczekiwany przeze mnie one shot. No i jeszcze dostałam go dwa tygodnie wcześniej <3
    Nie zawiodłam się. Uwielbiam Pablangie ♥ Brakuje mi w serialu strasznie, mam nadzieję na 3 sezon z Pablo i Angie jako para, a nie przyjaciele :3
    Cudownie piszesz, to chyba ci bardzo dużo osób mówi, więc się dołączę do tego grona.
    Przeniesienie się kilka lat wstecz jest idealnym pomysłem na one shota o Pablangie. O wiele bardziej je lubię niż te "współczesne".
    Jak widzisz, nie umarłam z nudów. Wytrwałam, nawet mi się spać nie chce etc.
    Buziaki, Justyna :>

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrócę, bo padam, padam, padam. <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Zuzka, kochanie!

    Chciałabym napisać coś, co na długo zapadłoby ci w pamięci, jednak prawda często bywa bolesna. Nie jestem w stanie. Dlaczego? Zawsze, kiedy chcę ubrać krążące mi w głowie myśli w słowa, nie udaje mi się to. Nie potrafię odzwierciedlić, urzeczywistnić swoich odczuć. Z czasem zaczęłam się do tego przyzwyczajać, jednak nigdy nie potrafiłam tego zaakceptować. Opisujesz połączenie, które na ogół jest niedoceniane. Skrywa się w cieniu, wewnątrz nicości. Moim zdaniem natomiast, posiada ono niesamowity potencjał. Niezwyciężona miłość, która rodzi się z pięknej przyjaźni. Nie sądzę, byśmy mogli nacieszyć się widokiem tej dwójki w trzecim sezonie, gdyż scenarzyści, zapewne mają co do Angie inne plany. Jednak chociaż tutaj, na blogsferze - gdzie wszyscy mogą wyrazić prawdziwą osobowość - nie istnieją rzeczy niemożliwe. Violettowe pisarki - i nie tylko - są w stanie przezwyciężyć wszelkie czynniki, negatywnie wpływające na rozwój ich zdolności, i kroczyć przed siebie. Jest to naprawdę niesamowitym zjawiskiem. Zboczyłam nieci z tematu, wybacz. Zuza, piszesz bezbłędnie. Każde twoje słowa, każdy wers, każda linijka, akapit, są dopracowane w każdym, nawet najmniejszym stopniu. Dziękuję, że mogę czytać twoje opowiadania. ♥

    OdpowiedzUsuń
  4. Fantastyczny :) Serio, nie lubię Angie ale twój OS wymiata :D
    Bardzo mi się spodobał, w ogóle twoja twórczość jest super
    pozdrawiam,
    Cathy <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana,
    Ten oneshot bardzo mi się spodobał. Jest fantastyczny! Uwielbiam twój styl pisania jest taki wyjątkowy. Bardzo lubię również twoje poczucie humoru, ono sprawia, że ta historia jest jeszcze wspanialsza.
    Pablangie. Jest to para niedoceniona. Zarówno w serialu( zamiast niego jesteśmy zmuszeni oglądać patologiczne Germanangie ) jak i na bloggerze, gdzie również pojawia się bardzo rzadko. A szkoda! Przecież są niesamowici!
    Wiesz widać, że lubisz pisać, sprawia Ci to przyjemność. Twoje historie zawsze poprawiają mi humor, podnoszą na duchu. Dawno nie czytałam czegoś tak przyjemnego, lekkiego. Oneshot jest długi, ale ja nawet nie zauważyłam kiedy skończyłam go czytać :).
    Już sam tytuł mnie zaintrygował. Masz coś takiego, że umiesz zaciekawić czytelnika, a nie każdy to potrafi.
    Znakomicie wykreowałaś bohaterów. Pablo- poważny, młody mężczyzna, przyszły prawnik. A przynajmniej tak się wydaje na początku. To dzięki Angie zmienił zdanie,postanowił studiować muzykę. W sumie zwykłe spotkanie z jakąś nieznajomą dziewczyną w parku,a odmieniło jego życie na zawsze. A Angie... W serialu za nią nie przepadam, ale tutaj nie można jej nie polubić.
    Nie da się.
    Nie żałuję, że inne dziewczyny nie mogły dodać oneshotów, bo dzięki temu szybciej mamy coś twojego. Serio, nie doczekałabym do 16.
    Co jeszcze mogę napisać? To opowiadanie mnie oczarowało<33.
    Oczywiście niecierpliwie czekam na twoją kolejną publikację.
    Gośka

    OdpowiedzUsuń
  6. Odpowiedzi
    1. Cześć !
      Wreszcie znalazłam chwilę spokoju zarezerwowaną właśnie na napisanie tego komentarza. Zawsze tak jest,że gdy piszę jakiś komentarz dotyczący OS muszę usiąść ,pomyśleć co mądrego mogę napisać.Potem,gdy już piszę (można by to nazwać "recenzję ") komentarz nie umiem podziw ubrać słowa,chodź mimo wszystko się staram.
      Zacznę od tego,że od zawsze byłam fanką tej pary.Mimo,że wszyscy pamiętam (może nie wszyscy, bo ja nie -większość) kochali Germana i Angie.Ja za nimi nie przepadałam.Ogółem ta parą wydawała mi się dziwna ,no bo jednak German był mężem jej siostry a to trochę wyglądało jakby ona przejmowała się wypadkiem siostry a potem i tak poszła do Germana .Akurat za tym wątkiem nie przepadałam. I dla jasności jest to tylko moja opinia,każdy może lubić tą parę.Ja nie zabraniam,po prostu jakoś wolę inne pary.
      Ale dobrze przejdę do OS ,bo się nieźle rozgadałam.
      OS cudowny *.*
      MAM wielką nadzieję,że oni potem w Buenos Aires się jakoś znów spotkają . Para jest cudowna. I dobrze,że Pablo powiedział przez telefon mamie ,że nie idzie na prawo i,że nie ciągnie go tam. Woli zająć się muzyką i przyznam ,że słusznie.Przyznaje,że OS bardzo miło i przyjemnie mi się czytało . Lubie czytać cuda a ten OS na pewno sprawił,że dzień będzie lepszy.
      *Przyznam szczerze,że gdy zobaczyłam ,że na blogu został dodany kolejny OS byłam szczęśliwa <3 . BO doskonale wiem,że nie mogę zawieść się na tak cudownym blogu*.Dziękuję bardzo ,że napisałaś tego OS bo jest cudowny <3
      Życzę dużo weny .Pozdrawiam:*

      Usuń
  7. dlaczego domi comello odeszła ? :C

    OdpowiedzUsuń
  8. Jupiiiii :D
    W końcu one shot :3
    Jest... SUUUUUPER <3!
    Już się nie mogę doczekać kolejnego ;*
    Buziaki - Nat <3

    OdpowiedzUsuń
  9. Zostałaś nominowana na moim blogu. Gratulacje. Więcej tutaj: http://moje-oneshoty.blogspot.com/2014/07/lba.html

    OdpowiedzUsuń
  10. Hej, Zuzka! ♥
    Przybywam, i ja! Pewnie nic długiego nie napiszę, nie mam ostatnio weny na długie komentarze (wybacz ;c), ale coś na pewno po sobie zostawię :) Od czego by tu zacząć, hmmm. Może pójdę w punktach?
    Po pierwsze, chyba nawet nie muszę mówić jak bardzo kocham i podziwami twój styl pisania, prawda? Przecież to oczywiste. W tym oneshocie podoba mi się wszystko, dosłownie. Każde słowo, kropka, porównanie, przerywnik, opis... A w opisach to jesteś niezaprzeczalną mistrzynią! Aż mogłam poczuć skwar słońca na swojej skórze. Dobra robota! Najlepsza ♥
    Po drugie, para. Pewnie nie wielu o tym wie, bo nie tak często są opisywani w opowiadaniach (poza niektórymi, of cors), więc nie mam jak wyrażać swojego zachwytu, ale... są jedną z moich ulubionych par, serio. Nie żartuję ♥ To pewnie przez Pablo, za samą Ężi nie przepadam, cóż. Ale zawsze jest ta jedna strona, która potrafi uratować resztę ;D
    Po trzecie, bardzo fajny, przyjemny, nie mniej oryginalny pomysł, a w czym? W swojej prostocie. Ot, zwykły młodzieniec wygrywa konkurs, sięga po swoje marzenia, spotyka intrygującą dziewczynę, myśli, ze to ostatnie spotkanie, a tutaj... proszę ;D Bardzo podobało mi się także przesłanie... Jakie? Że należy walczyć o swoje marzenia, swoje - nie rodziców, znajomych. Bo to zawsze będzie nasz wybór... A Pablo w dokonaniu wyboru pomógł... awenturyn? Kolor jej oczu? Wyczuwam tu jakieś przeznaczenie, hyhy. A ja uwielbiam, gdy tak się wszystko łączy. Szczerze i bezgranicznie ♥
    Po czwarte, chyba już ostatnia, ale nie mniej ważna rzecz. Piosenka. July Morning ♥ Urzekłaś mnie, Zuziu. Po raz kolejny. Dość, że idealnie pasuje, to jeszcze jest tak świetna. Powiem nawet, że właśnie jej słucham, by ponownie wczuć się w tamto uczucie, które czułam po przeczytaniu. Zachwyt? Pewnie. Szczęście? Jak najbardziej. I takie słodkie rozczulenie. Bo wszystko skończyło się tu ładnie, prosto, bez dramaturgi. A i taka obyczajówka czasem się przyda, prawda?
    I po szóste (a jednak jeszcze jedno mi przyszło na myśl :D), wcześniej głupia zapomniałam o tym wspomnieć. Scena z fontanną - moja ulubiona, zupełnie bezcenna ♥ Wiem, że na wieki zapadnie w mojej pamięci. Wiesz czemu? Bo pokazałaś, że każdy z Nas może być wariatem, i to wcale, nie jest nic złego :)
    Dziękuje za tego oneshota. Naprawdę, uświadomił mi mnóstwo rzeczy, jak większość twoich prac ;D I cóż, kocham i podziwiam - pamiętaj, czekam na kolejne twoje dzieło, no i na zamówienie Marciaka i Aćki ;D,
    Edyta ♥

    OdpowiedzUsuń
  11. Droga Zuziu!
    Wracam dopiero teraz, ale wciąż nie mogę nadążyć nad Waszym tempem dodawania one shotów, hehe. Jestem raczej powolna jeżeli chodzi o myślenie, a co dopiero dodawanie komentarzy. No, ale w końcu przybyłam.
    Jeżeli chodzi o dorosłe pokolenie "Violetty", to moją ulubioną parą jest zdecydowanie Pablangie, czy Pangie jak mawiają niektórzy. Za raczej patologicznych Germangie, nie przepadam, no cóż. W każdym razie od początku serialu "szipowałam" Pablangie i mam nadzieję, że znajdzie się dla nich miejsce w trzecim sezonie.
    No, ale wracam do Twojej miniaturki.
    Wczesne lata 90', już mi się podoba :)
    Po raz kolejny udowodniłaś, że jesteś niesamowitą pisarką. Masz nie tylko niepowtarzalny styl, ale również masę pomysłów. I Twoje opowiadania, historie - wszystkie są takie... prawdziwe. Nie ma żadnych wyolbrzymień, wszystko, co spotyka Twoich bohaterów, mogłoby się również przytrafić nam. A Twoje opisy? Po prostu miodzio! Jeżeli chodzi o opisy, jesteś dla mnie wzorem do naśladowania. Czytając Twoje historie można się wiele nauczyć, takie mam zdanie.
    Wracając do parta, jeżeli miałabym opisać go jednym słowem byłoby to - "uroczy". Bo taki naprawdę jest. Młody chłopak wygrywa konkurs, rozpoczynając tym samym niesamowitą przygodę. I poznaję ją, Angie. Intryguje go, ciekawi. Jest przede wszystkim radosną dziewczyną, często jeszcze zachowującą się jak dziecko. A zakończenie? Przyjemne i częściowo będące takim wprowadzeniem do dalszych losów naszego Pablangie. Lubię takie otwarte zakończenia; niby wiemy, ale jednak nie wiemy :D
    Przepraszam za ten marny komentarz, w dodatku spóźniony. Nie wiem, czy udało mi się wyrazić wszystkie moje odczucia, co do tego parta. Jak nie, to mam nadzieję, że z tej mojej paplaniny zrozumiałaś, że jest świetny.
    Pozdrawiam serdecznie! :*

    OdpowiedzUsuń